Nikt nie czeka z zapartym tchem na wyniki wyborów w PO, bo wiadomo, że wygra je obecny lider. Donald Tusk zrobił zresztą co mógł, żeby zagwarantować sobie łatwe zwycięstwo. Przeforsował wybory powszechne na szefa partii, przez co osłabił siłę frakcji funkcjonujących na szczeblu centralnym. Na dodatek tak ułożył kalendarz, by głosowanie odbyło się przed wyborami na niższych szczeblach, co utrudniało prowadzenie kampanii w partii. Premier być może nie przypuszczał, że Jarosław Gowin, jego jedyny rywal, postawiony pod ścianą będzie walczył o głosy działaczy PO zębami i pazurami. A po polityku, który w jednym z wywiadów powiedział, że czuje się wojownikiem, trzeba było spodziewać się wszystkiego.

Zabiegi, które miały przynieść bezbolesne zwycięstwo obecnemu liderowi, i udowodnić, że jego przywództwo jest niekwestionowane, doprowadziły do zgoła przeciwnych efektów. Po pierwsze doszło do publicznej, brutalnej walki na dodatek ciągnącej się tygodniami. Bo słów Gowina, że pod wodzą Tuska rząd sięga coraz głębiej do kieszeni Polaków, zadłuża kraj bez opamiętania i za chwilę zechce znacjonalizować 300 mld zł prywatnych pieniędzy odłożonych w OFE inaczej jak brutalny atak zaklasyfikować się nie da.

Po drugie, gdyby Jarosław Gowin rzeczywiście zebrał 25 proc. głosów w wyborach na szefa PO, a więc dużo więcej niż ktokolwiek kiedykolwiek mu dawał, a  takie spekulacje się pojawiły, to byłby to znak, że przywództwo Tuska nie jest już niekwestionowane tylko najwyżej tolerowane, z braku lepszego kandydata na lidera.

Ale nawet jeżeli Gowin otrzyma ostatecznie mniej głosów to i tak publiczna walka o władzę w PO przyniosła tej partii niepowetowane szkody. Po tej kampanii wyborcy wiedzą, że w PO są ludzie, którzy od dawna uważają działalność lidera za szkodliwą dla partii i dla Polski. A taka wiedza daje do myślenia. Nie bez powodu notowania PO w ostatnich tygodniach spadły na łeb na szyję. Już dziś można powiedzieć, że gdyby wybory na szefa partii odbyły się na kongresie, szkoda byłaby dużo mniejsza, chociażby dlatego, że kongres trwa tylko jeden dzień, a efekt zapewne ten sam.

Na marginesie strach pomyśleć, co by było gdyby do walki o przywództwo stanął też Grzegorz Schetyna. Tusk prawdopodobnie musiałby potwierdzać swoje liderstwo w dwóch turach wyborów i wtedy już w ogóle nie można by mówić, że jego słowo jest w partii prawem, a wszyscy, którzy myślą inaczej mają sobie szukać innej partii. Premier jest winien Schetynie przysługę, za to, że swoją decyzją o wycofaniu się z wyborów uchronił go przed takim scenariuszem.