Gdy w dwa tygodnie później wracaliśmy do Warszawy, przylepialiśmy nosy do samochodowych szyb, ze wzruszeniem przypatrując się biało-czerwonym flagom na strajkujących w Gdańsku zakładach pracy.
Jakimś cudem proroctwo pana Wacka się spełniło. I używam słowa „cud” nie bez przyczyny. Rok wcześniej papież na placu Zwycięstwa w Warszawie wezwał Ducha Świętego, aby odmienił oblicze polskiej ziemi. Wiele razy w kolejnych miesiącach odtwarzałem sobie z nagrania na magnetofonie kasetowym fragmenty papieskich homilii, pewnie nie ja jedyny.
Jesienią 1981 roku trudno było z tamtymi słowami nie wiązać powstania „Solidarności”.
Nawet jeśli aktywnych opozycjonistów w całej Polsce można było wtedy liczyć najwyżej na setki, to świadomość, że gmach komunizmu zaczyna drżeć w posadach, cieszyła wszystkich. W ludzi wstąpiła nadzieja, że może być inaczej. Mało kto pewnie wierzył w upadek systemu sowieckiego, ale socjalizm z ludzką twarzą – czemu nie?
Przez 16 miesięcy, nazwanych potem solidarnościowym karnawałem, ludzie stali się odważniejsi, głośno mówiono już nie tylko o „bolączkach w handlu detalicznym”, ale i o absurdach systemu realnego socjalizmu i o zbrodniach, które komuniści usiłowali zamilczeć – takich jak Katyń czy Grudzień '70. Związane z „Solidarnością” pisma ukazywały się praktycznie poza cenzurą, a opozycyjne organizacje, takie jak Komitet Obrony Robotników czy Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, choć nadal były nielegalne, to działały niemal całkowicie jawnie.
Pamiętam wielką demonstrację przed Grobem Nieznanego Żołnierza 11 listopada 1981 roku, gdzie otoczone ogromnym tłumem delegacje KPN, ROPCiO i wiele innych składały wieńce, śpiewano patriotyczne i religijne pieśni, aż łzy cisnęły się do oczu ze wzruszenia. W tamtym miejscu i w tamtym czasie z czystym sumieniem można było powiedzieć: tu jest Polska.