Takie tragedie zdarzają się na trasach największych imprez na świecie. Dość wspomnieć, że w kwietniu ub. roku tuż przed metą 32. maratonu w Londynie zmarła 30-letnia biegaczka. W październiku 2012 roku na 14. kilometrze maratonu w Poznaniu 37-letni zawodnik przewrócił się i mimo natychmiastowej reanimacji zmarł. Śmiertelne przypadki na biegach zdarzyły się także m.in. w Rowach i Ełku. Teraz Warszawa.

Już podniosło się larum. Jedni wołają, że zabezpieczenie medyczne było niewystarczające. Inni głośno krzyczą, że sport wyniszcza i długotrwały wysiłek może zakończyć się śmiercią. Z pierwszymi dyskutował nie będę. Wspomnę jedynie, że partole medyczne na polskich maratonach są zazwyczaj co 2-3 kilometry. Wczoraj w Koszycach pierwszą – i jedyną na trasie – karetkę widziałem gdzieś w okolicach 20 kilometra trasy.

Drugim wrzucę pod rozwagę garść statystyki. Centralny Ośrodek Medycyny Sportowej w USA zrobił jakiś czas temu ciekawe zestawienie. Pod uwagę wzięto półmaratony i maratony, które odbywały się w tym kraju w latach 2000-2010. Biegło w nich w sumie prawie 11 milionów osób. Tylko w 59 przypadkach doszło do zatrzymania akcji serca - 42 osoby zmarły.

Nie chcę pomniejszać w żaden sposób śmierci w stolicy. Ale nie histeryzujmy. Krytykom biegania radzę, by zanim coś powiedzą zastanowili się chwilę, bo tak naprawdę od biegania nie umarł nikt. Zazwyczaj w przypadku śmierci biegacza ujawniają się ukryte wady wrodzone. Z drugiej strony – przyznaję - my biegacze też musimy być bardziej odpowiedzialni. Regularne badania serca – zwłaszcza u osób z dziedzicznymi skłonnościami – powinny być dla nas pewną normą. I jeszcze jedno: trening. Systematyczny trening. Wyjście na biegową trasę po latach spędzonych za biurkiem bez przygotowania może skończyć się źle.