Partia pęka. I co do tego nikt nie ma wątpliwości. Rysę widać szczególnie wyraźnie właśnie w sprawach światopoglądowych. Bo partia rządząca zachowuje się niczym panna na wydaniu: niby chce, ale się boi. Z jednej strony usiłuje zadowolić środowiska LGBT i kombinuje z tzw. związkami partnerskimi, a z drugiej boi się utraty wyborców wywodzących się ze środowisk konserwatywnych. I tak już co najmniej od półtora roku.
Ostatni ostry konflikt wokół związków partnerskich rozgorzał na początku tego roku. W styczniu posłowie wrzucili do kosza wszystkie projekty w sprawie związków partnerskich. Zdenerwowany premier Donald Tusk kazał swoim posłom w ciągu miesiąca przygotować nowy projekt ustawy. Nie wyszło. Na front poszli zatem prawnicy. I wykombinowali. Stworzyli hybrydę w postaci ustawy o „wspólnym pożyciu", by środowiska liberałów i konserwatystów jakoś pożenić. Tym pierwszym mogłoby się podobać uregulowanie np. kwestii dziedziczenia, tym drugim oświadczenie o zaistnieniu związku złożone nie w urzędzie stanu cywilnego, lecz u notariusza.
A tu niespodzianka. Z wewnątrzpartyjnego sondażu wyszło Tuskowi, że się nie da. Schował więc projekt ustawy do szuflady i intensywnie myśli, co zrobić. Jak wrzuci nowe propozycje na forum Sejmu, rozszarpie go Twój Ruch z Robertem Biedroniem i Anną Grodzką na czele. W szeregach własnej formacji też poklasku nie będzie. A i koalicjant będzie spoglądał krzywo. Reakcję opozycji łatwo przewidzieć. I jeszcze premier oberwie od biskupów.
Gołym okiem widać więc, że w tej kadencji raczej nie uda się stworzyć ustawy o związkach partnerskich. Premier doskonale o tym wie. Ale lawiruje, kombinuje niczym słoń w składzie porcelany. Od lewa do prawa i od prawa do lewa. Dwa kroki do przodu, dwa do tyłu. Byle tylko niczego nie potłuc. Tymczasem wszystkich naraz zadowolić się nie da.