Szef rządu przekonywał bardziej Polaków niż działaczy PO, że korupcję i łamanie standardów będzie wypalał żelazem. Nie ma powodu nie wierzyć w determinację premiera, ale Tusk jak dotąd na tym polu przegrał. Osłona antykorupcyjna przetargów publicznych okazuje się fikcją. Zegarkowa dymisja ministra transportu, skandal związany z podejrzeniem o lobbing wiceszefa MON, handel posadami w spółkach w zamian za głosy w wyborach w PO, zeszłotygodniowe zarzuty dla byłego wiceszefa MSWiA, wiceprezesa GUS i odpowiedzialnego za przetargi urzędnika w MSZ, pokazują, że za rządów Tuska korupcja jest poważnym problemem, którego nie zagada się szlachetnymi zaklęciami. Tym bardziej że premier wykazywał się tolerancyjnością, gdy wysokie standardy notorycznie łamał koalicjant.
Równie mało przekonujące były zaklęcia dotyczące 400 mld złotych z Unii. Tusk wspominał o problemach zwykłych Polaków, którzy mają problem z przeżyciem do pierwszego, których nie stać na to, by jeździć nowymi autostradami, przypominał, że poza opłotkami Warszawy spotkać się w Polsce można z biedą. Taki przekaz po sześciu latach rządów to bardzo surowa ich ocena. Dlatego też premier posługiwał się wyłącznie czasem przyszłym, obiecywał skok cywilizacyjny i dobrobyt – zupełnie, jakby dopiero rozpoczynał przygodę ze sprawowaniem władzy, nie zaś rozpoczynał siódmy rok rządów.
Trzymam kciuki za Donalda Tuska, gdy zapowiada walkę z korupcją, i gdy chce mądrze inwestować pieniądze z UE. Ale jak na nowe otwarcie, które miało odwrócić sondażowe trendy i pomóc Platformie przejąć polityczną inicjatywę, to jednak bardzo mało.