Nad Wisłą, na razie, zagonów wroga nie widać, ale brąz nadal pozostaje artykułem strategicznym: spór o los pomnika na warszawskiej Pradze, znanego pod nazwą Braterstwa Broni lub „czterech śpiących", daleki jest od zakończenia.

Władze Warszawy nadal powołują się na uchwałę Rady Warszawy podjętą głosami PO i SLD, w której zdemontowanemu w listopadzie 2011 r. cokołowi i czterem figurom czerwonoarmistów zagwarantowano powrót na plac Wileński. Entuzjaści monumentu, który głosi „Chwałę Armii Radzieckiej", pacyfikatorki Budapesztu, Pragi Czeskiej i Kabulu, nabrali wiatru w żagle po ogłoszeniu w połowie ubiegłego roku wyników sondażu, w którym aż 72 proc. badanych warszawiaków opowiedziało się za zachowaniem status quo, czyli powrotem pomnika.

Można spierać się o to, czy pytanie ankieterów „Barometru Warszawskiego" sformułowane było najfortunniej, ale i tak wiadomo, że taki rozkład odpowiedzi to dowód na kształt szerszej świadomości historycznej: kto kojarzy, że plac Wileński był sercem komunistycznej Polski jesienią 1944 roku? Że w promieniu dwóch kilometrów znajdowały się siedziby sowieckiego trybunału wojskowego, NKWD, Trybunału Wojennego Armii Czerwonej, MBP i pół tuzina zarządzanych przez te instytucje aresztów i katowni?

W tej sytuacji Biuro Edukacji Publicznej IPN w ?20 niemal rocznicę wycofania ostatnich oddziałów sowieckich z Polski rozpoczyna kampanię informacyjną, w której nie idzie już tylko o pomnik (o jego lokalizacji i tak nie przesądzą sondaże, lecz kalkulacje Platformy) – ale o przypomnienie, jak wyglądała jesienią 1944 „infrastruktura Polski Ludowej" na prawym brzegu Wisły. Trudno to nazwać „wojną o odzyskanie pamięci": na jej wygranie niewielkie są szanse przy obecnym kształcie edukacji publicznej. To raczej próba odwojowania kęsa pamięci o komunistycznych zbrodniach – próba świetnie ukazująca cel istnienia instytucji w mowie potocznej rutynowo określanej skrótem IPN, której pełna nazwa brzmi wszak Instytut Pamięci Narodowej.