I na pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku. Minister ma prawo dobierać swoich najbliższych współpracowników, jak chce. Widać dotychczasowi wiceministrowie się nie sprawdzali, widać są lepsi kandydaci na te stanowiska. Tacy, którym szef ufa, docenia ich znakomite, jak mniemam, kompetencje – po prostu chce z nimi pracować.
Jest jednak jedna rzecz, która w tym wszystkim zgrzyta. Ów zgrzyt dotyczy zresztą nie tylko resortu cyfryzacji, także innych ministerstw, rządu jako takiego i również na przykład firm pozostających we władaniu Skarbu Państwa. Otóż ani media, ani opinia publiczna nie mają z reguły szans, by się dowiedzieć, jakie są powody tej czy innej roszady personalnej. Czym zawinił urzędnik bądź menedżer odwoływany, a jakie atuty ma jego następca? Oprócz osobistej znajomości z nowym szefem resortu...
Nie ma szans na przykład, by poznać istotne przyczyny, za sprawą których z – na przykład – takiego Ministerstwa Infrastruktury musiała ostatnio odejść gromadka wiceministrów. Nie swoi ludzie, czy rozłożyli jakieś istotne projekty? Jeżeli tak – to jakie? Czy w MAC, resorcie, który ma różne grzeszki na sumieniu, zachodzi konieczność, by poleciały te, a nie inne głowy? Tego nie wiemy.
Oczywiście, dla zwykłych zjadaczy chleba kompletnie nie ma znaczenia, czy podsekretarzem stanu w resorcie cyfryzacji jest pani Y czy pan X. Jednak – przepraszam za banał – ministerstwa nie działają w próżni. Sekretarze i podsekretarze stanu mają często na głowach sterty projektów, które realizują we współpracy z partnerami – społecznymi, lokalnymi, biznesowymi i tak dalej. Odejście wiceministra oznacza w najlepszym razie opóźnienie przedsięwzięcia, a w najgorszym: wywrócenie projektu do góry nogami.
Stracony czas, energia, a czasem też straty dla gospodarki związane z paraliżem decyzyjnym, to wszystko może być pochodną błahej pozornie operacji pod tytułem wymiana wiceministrów.