Dotyczy to nie tylko zwykłych obywateli, ale także radnych, którzy reprezentują ich w radach gmin, miast, powiatów czy województw.

Polak nie dowie się na przykład, czy obok bloku, w którym chce kupić mieszkanie będzie w przyszłości przebiegała ruchliwa droga. Od policji nie dowie się, ile w danej dzielnicy jest przestępstw. Nie ma szans na to, by poznał zarobki miejskich lub ministerialnych urzędników. Nie dostanie też informacji o tym, na co wydawane są jego pieniądze. Nie, bo nie. Informację dostaną tylko ci, którzy o nią zawalczą przed sądem. Takich jednak jest niewielu. Większość po prostu macha ręką i odchodzi z kwitkiem.

Brak transparentności to nasza bolączka. Ciągnie się za nami jeszcze od czasów PRL, w której ciekawskim skutecznie utrudniano życie lub po prostu zamykano do więzienia. Tymczasem przejrzystość to jedna z podstaw demokracji. Im mniej transparentności, tym wyższa nieufność obywateli do jakichkolwiek instytucji. Wystarczy spojrzeć na badania poziomu zaufania. Rok temu robiła je w dziesięciu krajach UE hiszpańska fundacja BBVA. Naukowcy pytali respondentów m.in. o to, jak dużym – w skali od 0 do 10 – zaufaniem darzą przedstawicieli poszczególnych profesji. Okazało się, że średni poziom zaufania do urzędnika w Polsce wynosi 4,2 (średnia europejska 4,9). W tym rankingu urzędnicy znaleźli się tuż za politykami, których poziom zaufania wynosił 3,3.

Niedostateczna przejrzystość w działaniach urzędników i polityków rodzi także podejrzenia oraz wprost zniechęca do udziału w życiu publicznym. Dość wspomnieć, że aż 80 proc. Polaków nie angażuje się w tzw. społeczeństwo obywatelskie.

Oczywiście transparentność w działaniu instytucji państwa nie wymaga ujawniania wszelkich informacji. Część z nich, z różnych względów, musi pozostawać w tajemnicy. Ale im mniej jest do ukrycia, tym lepiej. Dla obywateli i państwa.