Słuszne narzekanie i świeckich, i księży na jakość kolędowych wizyt, to w Polsce pobożonarodzeniowy rytuał. A może by tak wreszcie zmierzyć się z problemem systemowo?
Nie żyjemy przecież w czasach opisywanych przez Glogera, w których wizyta duszpasterza była wydarzeniem sezonu, a po fakcie wdzięczni parafianie zwozili na plebanię „kiełbasy kolędowej łokci czterdzieści". Nie są to już też przecież lata 80., gdy zapowiadających kolędę ministrantów (w tym mnie) witano na osiedlach jak cichociemnych zrzuconych z Londynu.
Już te 30 lat temu można jednak było dostrzec symptomy choroby, która w wolnej Polsce wizytę kolędową toczy w pełni. Za „moich" czasów ksiądz miał na wizytę średnio 12 minut. „Ojcze Nasz", trzy machnięcia kropidłem, uzupełnienie papierów i odrobina small-talku.
Pierwszym kluczem do uzdrowienia kolędowej sytuacji jest czas. Lepiej zrobić mniej, ale lepiej, niż więcej po łebkach. Sam pamiętam wizytę, podczas której nielubiany proboszcz (którego właśnie wtedy polubiłem) nigdzie się nie spieszył i opowiedział mi szczerze: wciąż gada o pieniądzach, bo choć wybudował już w życiu trzy kościoły, to teraz kazali mu budować czwarty, „a ja się proszę pana nie święciłem na inżyniera, tylko na księdza", i że chce to zrobić migiem, by przed śmiercią pocieszyć się jeszcze byciem z ludźmi.
Krok drugi to obustronna rewizja nastawień. Ksiądz to nie moralny dzielnicowy lub inkasent. Przyjmujący go wierny – nie dyskutant w telewizyjnym studiu, który może wreszcie wykrzyczeć, co sądzi o pedofilach oraz inkwizycji. Jak się nie wie, od czego zacząć, warto zacząć od elementarnych reguł gościnności ?(i przychodzenia w gościnę). Ich stosowanie przez obie strony mogłoby pomóc uniknąć niejednej kolędowej katastrofy.