Należy to zrobić, ponieważ rządzący siódmy rok gabinet zajmuje się tym problemem wyłącznie wtedy, gdy jest do tego absolutnie zmuszony.

Do legend przeszła opowieść o tym, jak na pierwszym posiedzeniu klubu PO po zwycięstwie w 2007 r. premier puścił posłom film z zatrzymania byłej posłanki PO Beaty Sawickiej,  powołał specjalnego pełnomocnika do spraw walki z korupcją i zapowiedział powstanie „tarczy antykorupcyjnej". Niestety na tym się skończyło. Minister ds. korupcji wytropiła głównie aferę z kupnem dorsza za 7 zł przez jednego z urzędników poprzedniego rządu, a pisany przez nią latami projekt ustawy antykorupcyjnej nigdy ostatecznie nie powstał.

Dostrzegła to Komisja Europejska. Z jej raportu wynika, że aż 80 proc. Polaków uważa, że korupcja w naszym kraju jest powszechna, a rząd Tuska nie wie, jak kompleksowo z nią walczyć. Zaś sposób wyboru szefa CBA nie gwarantuje mu niezależności od polityków.

Tyle teorii. Tymczasem dobitnym dowodem, że przekłada się ona na praktykę, jest tzw. infoafera. Przez wiele miesięcy żadna tarcza antykorupcyjna – o ile taka w ogóle istnieje – nie zadziałała. Pod okiem najpotężniejszych polityków wyrosła przestępcza siatka, w którą zamieszane były dziesiątki osób ustawiających wielomilionowe kontrakty. Czterdziestu z nich postawiono zarzuty, w tym bardzo wysokim urzędnikom z wiceministrem na czele.

To nie oznacza, że Donald Tusk daje przyzwolenie na łapówkarstwo. Pokazał kilkakrotnie, że gdy na jego bliskich współpracowników padał cień podejrzenia, nie miał dla nich litości. Walka z korupcją nie może się jednak opierać na interwencjach premiera, gdy mleko już się rozlało. Ważniejsze jest, aby wprowadzić odpowiednie procedury i konsekwentnie ich przestrzegać, zanim dojdzie do takiej sytuacji.