Wystarczy przypomnieć ostatnie sukcesy: zwycięstwa „Idy" w Toronto, Londynie i Warszawie, „Chce się żyć" w Montrealu, „Płynących wieżowców" w Karlowych Warach. Ale jednocześnie bardzo rzadko zdarza się, by obrazy naszych twórców walczyły o trofea najbardziej prestiżowe: canneńskie Palmy, weneckie Lwy czy berlińskie Niedźwiedzie. A przecież to właśnie te wielkie fety kina są największą trampoliną, zarówno dla artystów, jak i narodowych kinematografii.

Bardzo trudno zakwalifikować się do konkursów canneńskich. Tam codziennie odbywają się premiery nowych obrazów Pedro Almodovara, braci Coen, Mike'a Leigh, Martina Scorsese, Jima Jarmuscha, Wonga Kar-waia, Terrence'a Malicka. I choć ambicją każdego dyrektora festiwalu jest wyszukiwanie nowych trendów i kreowanie na artystów debiutantów, to jednak niełatwo jest przebić się przez sito selekcji, gdy w kolejce stoją najwięksi i najsłynniejsi mistrzowie współczesnego kina.

Ale już w Wenecji i Berlinie bywa inaczej. We wrześniu ub. roku organizatorzy Mostry poprosili mnie, żebym wzięła udział w rankingu międzynarodowych krytyków drukowanym w codziennych, festiwalowych wydaniach włoskiego magazynu „Ciak". Pod koniec imprezy zdałam sobie sprawę, że w pięciostopniowej skali większość filmów oceniłam na dwójki lub trójki. I pomyślałam, że gdyby przenieść do Wenecji nasz ostatni konkurs z Gdyni, to rywalizacja stałaby na wyższym poziomie.

W tym roku, oglądając dość rozczarowujący konkurs w Berlinie, nie mogłam oprzeć się podobnej myśli. Główna rywalizacja wielkiego festiwalu filmowego to fenomenalna promocja. Dlaczego nas tu nie ma? Nie lubią nas? Bzdura, szkoda czasu na snucie teorii spiskowych. Brakuje nam mistrzów? Brakuje. Po śmierci Krzysztofa Kieślowskiego tylko Andrzej Wajda ma na Zachodzie taki festiwalowy status. Po upadku muru berlińskiego nie jesteśmy już tak ciekawi dla świata? Coś w tym jest. Każdy film Chińczyka Lou Ye czy Irańczyka Jafara Panahiego może walczyć o Palmy i Niedźwiedzie, bo to autorzy prześladowani we własnych krajach, obnażający mechanizmy systemu totalitarnego. Zaś kraje postkomunistyczne emocji już nie budzą.

To może jesteśmy zbyt hermetyczni? Chyba coraz rzadziej. Niedobrze gospodarujemy naszymi filmami? Zgłaszamy je gdzie się da i palimy dla wielkich festiwali, które przyjmują tylko tytuły nie pokazywane przedtem na żadnej międzynarodowej imprezie? Trochę tak. Polityka zagranicznej promocji filmów jest trudna i polscy producenci dopiero się jej uczą. Może więc w snobistycznym, wielkim świecie kina zwyczajnie nie ma na nas ostatnio mody? Nie ma. Ale na Rumunów też nie było, dopóki mało znany czterdziestolatek Cristian Mungiu nie dostał Złotej Palmy w Cannes. Ja bardzo wierzę, że czas polskiego kina również nadejdzie. Już dzisiaj wśród najbardziej oczekiwanych premier 2014 roku, zarówno w Europie, jak w Ameryce, wymieniana jest „Ida" Pawła Pawlikowskiego i sądzę, że ten film największe sukcesy ma jeszcze przed sobą. Konsekwentnie przedziera się do świata Małgośka Szumowska. Ale najważniejsze, że za kamerą staje coraz więcej interesujących, wrażliwych artystów, którzy nieszablowo patrzą na świat. Dlatego mam nadzieję, że polska kinematografia już bardzo niedługo doczeka się swojego Mungiu.