Reklama

Wpadka, czyli egzamin czwartej władzy

Prezydent Barack Obama złożył niespodziewaną wizytę w Afganistanie. Powiedzmy sobie otwarcie: to nie jest żadna wiadomość.

Publikacja: 27.05.2014 01:57

Jarosław Giziński

Jarosław Giziński

Foto: Fotorzepa/Waldemar Kompala

Udając się do Iraku czy Afganistanu żaden przywódca liczącego się państwa, które bierze udział w operacji zbrojnej nie trąbi o swoich planach. Wiadomo: na miejscu czekałby już komitet powitalny brodatych panów ze stingerami a potem z samochodami-pułapkami i dynamitowymi kamizelkami szahidów.

Tym razem jednak owa zwyczajowa cicha wizyta przyniosła jednak niezwykły news. Amerykańscy spece od wywiadu i mediów stworzyli sytuację, której nie powstydziłby się sam Jaś Fasola w roli agenta-fajtłapy. Otóż w 6 tysiącach (!) maili rozesłanych do VIP-mediów przedstawiono grupę wyróżnionych gości spotykających się z prezydentem w Kabulu.

To też dyplomatyczna rutyna, nic specjalnego. A raczej byłaby rutyna gdyby przy jednym z nazwisk nie umieszczono tytułu „chief of station". Tenże „zawiadowca stacji" to ni mniej ni więcej tylko rezydent wywiadu amerykańskiego w objętym wojną kraju. Krótko mówiąc człowiek, który oficjalnie nawet nie istnieje nagle zostaje przedstawiony panom talibom z imienia i nazwiska przez swoich własnych przełożonych.

Coś takiego nie zdarzyło się do tej pory nigdy (a raczej prawie nigdy, bowiem za czasów George'a W. Busha przypadkiem ujawniono tożsamość Valerie Plame - tyle, że była ona agentką wywiadu w peryferyjnym dla dyplomacji Nigrze a nie w ogarniętym krwawym konfliktem Afganistanie).

Kabulską wpadkę szybko zauważono i rozesłano poprawioną listę. Musztarda po obiedzie? Zapewne tak. Ale teraz czas na clou tej historii: mimo rozesłania 6 tysięcy pechowych maili do prawie wszystkich znaczących cokolwiek redakcji prasowych w Stanach Zjednoczonych ŻADNA nie podała ujawnionej przez przypadek lub czyjąś głupotę tożsamości. Przynajmniej do czasu, gdy zagrożony oficer albo dyplomata nie znajdzie się w bezpiecznym miejscu.

Reklama
Reklama

Właśnie w takich chwilach podziwiam amerykańskich kolegów-dziennikarzy. Być może tradycyjnie rozumiana czwarta władza już się chwieje, ale ponad dwa stulecia nauki odpowiedzialności i poczucia wspólnoty z własnym państwem nie poszły w las.

Niestety nie jestem do końca pewien czy ten sam egzamin skończyłby się tak samo w innych krajach - choćby u nas.

Udając się do Iraku czy Afganistanu żaden przywódca liczącego się państwa, które bierze udział w operacji zbrojnej nie trąbi o swoich planach. Wiadomo: na miejscu czekałby już komitet powitalny brodatych panów ze stingerami a potem z samochodami-pułapkami i dynamitowymi kamizelkami szahidów.

Tym razem jednak owa zwyczajowa cicha wizyta przyniosła jednak niezwykły news. Amerykańscy spece od wywiadu i mediów stworzyli sytuację, której nie powstydziłby się sam Jaś Fasola w roli agenta-fajtłapy. Otóż w 6 tysiącach (!) maili rozesłanych do VIP-mediów przedstawiono grupę wyróżnionych gości spotykających się z prezydentem w Kabulu.

Reklama
Komentarze
Artur Bartkiewicz: Mojsza jedność, czyli jak Karol Nawrocki przypomniał, co nas dzieli
Komentarze
Marsz Niepodległości: Ja Polak, ja łachmyta
Komentarze
Bogusław Chrabota: O mądry patriotyzm
Komentarze
Jędrzej Bielecki: Zakończenie paraliżu rządu USA może doprowadzić Demokratów do zwycięstwa
Materiał Promocyjny
Rynek europejski potrzebuje lepszych regulacji
Komentarze
Marzena Tabor-Olszewska: Jemy za dużo mięsa! A może za mało? Wojna światów trwa w najlepsze
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama