Udając się do Iraku czy Afganistanu żaden przywódca liczącego się państwa, które bierze udział w operacji zbrojnej nie trąbi o swoich planach. Wiadomo: na miejscu czekałby już komitet powitalny brodatych panów ze stingerami a potem z samochodami-pułapkami i dynamitowymi kamizelkami szahidów.
Tym razem jednak owa zwyczajowa cicha wizyta przyniosła jednak niezwykły news. Amerykańscy spece od wywiadu i mediów stworzyli sytuację, której nie powstydziłby się sam Jaś Fasola w roli agenta-fajtłapy. Otóż w 6 tysiącach (!) maili rozesłanych do VIP-mediów przedstawiono grupę wyróżnionych gości spotykających się z prezydentem w Kabulu.
To też dyplomatyczna rutyna, nic specjalnego. A raczej byłaby rutyna gdyby przy jednym z nazwisk nie umieszczono tytułu „chief of station". Tenże „zawiadowca stacji" to ni mniej ni więcej tylko rezydent wywiadu amerykańskiego w objętym wojną kraju. Krótko mówiąc człowiek, który oficjalnie nawet nie istnieje nagle zostaje przedstawiony panom talibom z imienia i nazwiska przez swoich własnych przełożonych.
Coś takiego nie zdarzyło się do tej pory nigdy (a raczej prawie nigdy, bowiem za czasów George'a W. Busha przypadkiem ujawniono tożsamość Valerie Plame - tyle, że była ona agentką wywiadu w peryferyjnym dla dyplomacji Nigrze a nie w ogarniętym krwawym konfliktem Afganistanie).
Kabulską wpadkę szybko zauważono i rozesłano poprawioną listę. Musztarda po obiedzie? Zapewne tak. Ale teraz czas na clou tej historii: mimo rozesłania 6 tysięcy pechowych maili do prawie wszystkich znaczących cokolwiek redakcji prasowych w Stanach Zjednoczonych ŻADNA nie podała ujawnionej przez przypadek lub czyjąś głupotę tożsamości. Przynajmniej do czasu, gdy zagrożony oficer albo dyplomata nie znajdzie się w bezpiecznym miejscu.