I choć spotkanie ograniczono do kilkunastominutowego wystąpienia bez możliwości zadawania pytań, Polak zaskarbił sobie przychylność największego – obok Waszyngtonu – zespołu dziennikarzy na świecie. Mówił dość swobodnie po angielsku, z przyzwoitym akcentem, bez kartki. Zdobył się nawet na kilka żartów. Parę słów rzuconych po polsku można uznać za sygnał, że nie ma kompleksów i nie zapomni o interesach swojego kraju.
Rzecz przynajmniej równie ważna, Tusk zdołał wczuć się w punkt widzenia całej Unii, którą w końcu tworzą przede wszystkim kraje zachodniej Europy. Za najważniejsze zadania uznał kolejno „przywrócenie przywództwa w Europie" i „zbudowanie prawdziwej unii walutowej", co z polskiej perspektywy nieraz jest przyjmowane z obawą. W nowej roli Polak będzie jednak przewodniczył spotkaniom przywódców państw strefy euro, dla których stabilność wspólnej waluty jest priorytetem.
Ale już w drugiej części swojej agendy były premier wskazał cele Polsce bliższe: wsparcie dla krajów leżących poza granicami Unii, którym drogie są „wartości europejskie" (Ukraina), oraz wzmocnienie sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, który jest „spoiwem demokracji".
Nie miejmy jednak złudzeń: to jest tylko początek. Tusk przyjeżdża do Brukseli w wyjątkowo trudnym dla Unii okresie. Strefa euro nie potrafi odnaleźć w miarę dynamicznego wzrostu i zbić wysokiego bezrobocia. Zjednoczona Europa, po części z powodu własnej naiwności i braku wyobraźni, znalazła się w ostrym konflikcie z Rosją. Nowy szef Rady ma także nie więcej niż dwa lata, aby przeciwstawić się wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii, które oznaczałoby bezprecedensowy kryzys integracji.
Od tego, jak rozwiąże te trzy problemy, będzie zależała ostateczna ocena Polaka w nowej roli. Udany początek kadencji nie będzie w tej ocenie miał już żadnego znaczenia.