Kłopoty finansowe PSL zawsze były na rękę PO. Platforma od lat korzysta na obawach ludowców, że jakiekolwiek ryzykowne decyzje polityczne mogłyby ich kosztować zerwanie koalicji i utratę władzy. A wtedy zawaliłby się system finansowania PSL, oparty dziś na wpłatach od działaczy, którym partia dała pracę w aparacie państwa. Wszystkie pieniądze, które PSL otrzymuje z budżetu jako ugrupowanie parlamentarne, idą bowiem na spłatę dawnych długów.

Z tego punktu widzenia decyzja Państwowej Komisji Wyborczej, która odrzuciła sprawozdanie ludowców za 2013 r. (co grozi im odebraniem pieniędzy z subwencji), to dla PO wiadomość nie najgorsza. Ludowców może być po prostu nie stać na wystawienie własnego kandydata na prezydenta.

Kampania prezydencka kosztuje. A w przypadku PSL pieniądze wydane na wybory prezydenckie są czystą stratą, bo od dwóch dekad żaden ludowiec nie osiągnął nawet 5 proc. poparcia. Dziś więc, gdy PSL grozi utrata dofinansowania z budżetu, ludowcy mają dodatkowy argument, by rozważyć poparcie Bronisława Komorowskiego. Muszą oszczędzać na wybory parlamentarne, bo to dla nich polityczne i finansowe być albo nie być.

Od ponad dekady ludowcy zmagają się z konsekwencjami błędów popełnionych przed wyborami parlamentarnymi w 2001 r. Pieniądze na kampanię – ok. 10 mln zł – skarbnicy PSL rozliczali za pośrednictwem swego partyjnego konta, a nie wymaganego przez prawo rachunku wyborczego. Ten prosty błąd kosztował ich przepadek na rzecz Skarbu Państwa całej kwoty plus odsetek. Politycy PO – głównie były minister finansów Jacek Rostowski – nigdy nie poszli PSL na rękę w sporach ze Skarbem Państwa dotyczących rozłożenia należności na wieloletnie raty i umorzenia odsetek. To zrozumiałe, bo PSL zmuszone do spłacania milionowych grzywien jest partnerem słabym finansowo, a przez to i politycznie.