Od wizyty kanclerza Olafa Scholza w Warszawie trudno się oprzeć wrażeniu, że wróciliśmy do czasów PiS. Przez osiem lat rządów Jarosława Kaczyńskiego nie było dnia bez wychodzącego z Warszawy ataku na Niemcy. Dotyczyło to w szczególności reparacji za krzywdy wyrządzone przez Niemców w czasie II wojny światowej. Skutek był spektakularny: Polska nie dostała od Berlina ani jednego euro. Udało się za to zepchnąć nasz kraj na margines Unii.
W całej Europie w natarciu są nacjonalistyczne, populistyczne ugrupowania
Dziś na powtórzenie takiego błędu już nas jednak w żadnej mierze nie stać. W poniedziałek Francja może obudzić z rządem prorosyjskiego Zjednoczenia Narodowego. To nieodosobniony przypadek: w całej Europie nacjonalistyczne, populistyczne ugrupowania są w natarciu. A już w listopadzie Biały Dom może ponownie zdobyć Donald Trump i zacząć wprowadzać swój plan porozumienia z Putinem ponad głowami Ukraińców.
Czytaj więcej
To były szesnaste polsko-niemieckie konsultacje międzyrządowe, ale pierwsze od ośmiu lat. Zakończyła się „epoka lodowcowa” w relacjach Warszawy z Berlinem.
Olaf Scholz popełnił błąd, nie przywożąc do Warszawy symbolicznych gestów, które wskazywałyby, że jest on wrażliwy na polskie poczucie krzywdy. Pisałem o tym zaraz po konferencji prasowej kanclerza i polskiego premiera. Trzeba było od razu zadeklarować konkretne wsparcia dla ostatnich żyjących ofiar nazistowskiej okupacji, zasygnalizować gotowość zwrotu niektórych dzieł sztuki czy wyrazić chęć odbudowy np. Pałacu Brühla, jak to proponował Radosław Sikorski.
Olaf Scholz popełnił takie same błędy w Warszawie, jakie popełnia w Berlinie
Kanclerz tego nie zrobił. Popełnił w Warszawie błąd tak samo, jak popełnia wiele błędów w Niemczech. Wynika to po części z tego, że jego rząd składa się z trójczłonowej, egzotycznej koalicji. To z powodu tej samej nieskuteczności, której byliśmy świadkami w Warszawie, Niemcy pokazali rządowi żółtą kartkę w ostatnich wyborach europejskich.