Trudno ocenić, co jest bardziej kuriozalne – zachowanie policji podczas sobotniej manifestacji feministek w Warszawie czy jej tłumaczenia. Cała ta historia dowodzi zupełnego chaosu, jaki zapanował w polskiej policji w związku z trwającymi od kilku tygodni protestami przeciw decyzji Trybunału Konstytucyjnego z 22 października. Na początku w ogóle nie reagowała na manifestacje, to znaczy raczej je ochraniała, niż pacyfikowała. Jednak od kilkunastu dni policja bije rekordy brutalności, atakując również obecnych na manifestacjach posłów, których bądź co bądź chroni immunitet. Zdjęcia funkcjonariusza psikającego z bliska gazem w posłankę Barbarę Nowacką staną się pewnym symbolem. Tym bardziej że działania funkcjonariuszy nie składają się w żadną logiczną całość.
Z politycznego punktu widzenia zachowanie policji to prezent i dla opozycji, i dla organizatorek Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Twarde dane pokazują, że zainteresowanie protestem – choćby w sieci – stopniowo maleje. Tymczasem brutalność policji, atakowanie parlamentarzystów sprawiają, że protesty znów znajdują się w centrum uwagi. I nawet jeśli kogoś razi radykalizm i wulgarność niektórych przedstawicielek Strajku Kobiet, nawet jeśli niektóre ich działania są zupełnie nieakceptowalne – jak choćby opluwanie policjantów czy posługiwanie się wobec nich rynsztokowym językiem – to zupełnie oczywiste odruchy empatii sprawiają, że sympatia społeczna będzie po stronie protestujących, a nie policji. Posłowie opozycji zaś pokazują, że stoją po stronie obywateli bitych przez władzę.
Dla rządzących to coraz poważniejszy problem. Bo przecież to politycy ponoszą odpowiedzialność za działania funkcjonariuszy. PiS zbudował całą legendę o policji za czasów Tuska, która strzelała do górników czy organizowała prowokacje wobec Marszu Niepodległości. Dzisiejsza opozycja buduje właśnie legendę policjantów w cywilu lejących metalowymi pałkami pokojowych manifestantów czy gazujących posłanki.
I choć dziś protesty są zupełnie inne niż na początku, gdy przychodziły na nie setki tysięcy zwykłych Polaków – obecnie są to raczej zadeklarowani przeciwnicy rządu i grono kilku tysięcy „profesjonalnych" manifestantów – to PiS osiąga efekt odwrotny do zamierzonego. Chciał strajki kobiet przeczekać, a dziś prowokuje kolejne.