W swoim wystąpieniu amerykański prezydent Barack Obama odwołał się do kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego. A zatem zrobił to, czego najbardziej obawiali się politycy związani z obozem rządzącym.
To czy Obama odwoła się do spraw wewnętrznych w Polsce, nie było jasne do samego końca. Polacy przekonywali, że amerykański prezydent nie zrobi tego, by nie dawać pretekstu Rosji, do poważania wartości szczytu. Przywódcy NATO spotkali się w Warszawie – argumentowali przedstawiciele rządu – by pokazać Rosji jedność. Ganienie polskiego rządu za spór wokół TK miałoby być na tej jedności rysą.
Ale z rozmów, które odbyłem przy okazji szczytu wynika, że Amerykanie również zastanawiali się, czy Obama powinien o tym mówić. Jastrzębie w amerykańskiej dyplomacji przekonywały, że milczenie amerykańskiego prezydenta będzie oznaczało legitymizację działań nowego rządu, które budzą w Waszyngtonie poważne obawy. Przeciwnicy argumentowali, że nie powinno się łączyć spraw bezpieczeństwa i geopolityki z wewnętrznym sporem politycznym. Obawiali się też wzrostu tendencji antyamerykańskich w nowej polskiej władzy.
Wygrała jednak opcja jastrzębi. Niektórzy uczestnicy szczytu byli wręcz zaskoczeni, jak mocno wypowiedział się Obama, mówiąc nie tylko o Trybunale Konstytucyjnym, ale również wyznaczając czerwone linie, które sprawiają, że dane państwo jest demokratyczne: praworządność, instytucje, niezależne sądownictwo i wolne media. To wyraźny sygnał, dla PiS, że działania w tych dziedzinach będą przez Amerykanów bacznie obserwowane.
A zatem stało się to, czego najbardziej obawiali się politycy partii rządzącej. Obama udzielił nowym władzom swoistej reprymendy. Choć uczciwie trzeba przyznać, że nie był to główny temat szczytu i – może poza polskimi dziennikarzami – główną uwagę przyciągały jednak kwestie militarne. Niemniej nocny koszmar, jakim mogła być aluzja do konfliktu o Trybunał Konstytucyjny, okazała się niczym wobec, tego co ostatecznie miało miejsce.