Formalną przyczyną ma być rajd, jakiego podobno ukraińscy dywersanci dokonali na Krym. Po pościgu i strzelaninach (których nikt nie widział, mimo że – jak twierdzi Moskwa – odbywały się w zamieszkanych rejonach) rosyjscy żołnierze mieli złapać 20 ukraińskich żołnierzy. Już nie „bojówkarzy z Prawego Sektora", ale właśnie żołnierzy regularnej armii.
Anektowany Krym jest uważany przez Kreml za taką samą część Rosji jak – powiedzmy – Wyspy Kurylskie. A to oznacza, że ukraińscy żołnierze na półwyspie to aż nadto wystarczający powód do wojny, w czasie gdy świat zajęty jest olimpiadą, Stany Zjednoczone – Donaldem Trumpem, a Europa – rozwodem z Wielką Brytanią i wyłapywaniem kolejnych islamskich zamachowców.
Pierwszy warunek powodzenia ewentualnej operacji wojskowej, czyli obojętność międzynarodowej opinii publicznej, został więc zapewniony. Drugi warunek – koncentracja własnych wojsk – został już wcześniej spełniony pod pozorem kolejnych manewrów w rosyjskim tzw. Południowym Okręgu Wojskowym, w pobliżu ukraińskich granic.
Teraz wystarczy tylko jeden rozkaz. Ale „militarny konflikt między Rosją a Ukrainą jest zupełnie niemożliwy z powodu jego totalnej bezmyślności", stwierdził jeden z moskiewskich publicystów, zdumiony rozwojem sytuacji.
No właśnie, po co Putinowi wojna? Innymi słowy: co rosyjski prezydent chciałby osiągnąć? Pierwsza nasuwająca się odpowiedź to wyrąbanie lądowego korytarza do Krymu. Możliwe, że rzucenie czołgów i samolotów do walki jest tańsze niż budowa mostu przez Cieśninę Kerczeńską – w kraju, którego zasoby finansowe wyczerpią się pod koniec 2017 roku.