Miało być znów jak za czasów walki z ustrojem słusznie minionym. Władysław Frasyniuk, Stefan Niesiołowski i Lech Wałęsa mieli stanąć przeciwko siepaczom dyktatury. Miało być twarde non possumus, mury miały stracić zęby krat, a naród miał zrzucić z siebie kajdany. „Niech mnie wynoszą” – mówił przed 87. miesięcznicą Frasyniuk. „Znów spróbujemy zablokować ten marsz” – wtórowali mu Obywatele RP.
Finał? Jarosław Kaczyński podziękował im publicznie za mobilizowanie jego elektoratu.
Bo, wbrew zapowiedziom każącym nam przypuszczać, że oto będziemy świadkami konfrontacji dobra i zła, demokracji i dyktatury – mieliśmy dwie równoległe demonstracje. W skandujących „Lech Wałęsa” przeciwników PiS nie uderzył żaden pluton prewencji. Z kolei upamiętniającym po raz 87. ofiary katastrofy smoleńskiej nikt nie stanął na drodze. Było jak to w demokracji – jedni krzyczeli „białe”, drudzy „czerwone”. Było normalnie.
Wypowiadanie PiS-owi bitwy na tym polu było poważnym taktycznym błędem – bo z tej sytuacji władza nie wyszłaby zwycięsko tylko wtedy, gdyby w Warszawie doszło do zamieszek. A tych nie chce nie tylko władza, ale również nie chcą ich ci, którzy zebrali się 10 lipca na placu Zamkowym. Uliczna wojna o ustawę dotyczącą zgromadzeń byłaby zresztą zupełnie niezrozumiała dla większości niezaangażowanych w spór polityczny. Jeszcze mniej byłoby zrozumiałe to, że do takiego starcia musiałaby doprowadzić strona, która w imię wolności demonstrowania blokowałaby legalną demonstrację.
W efekcie z jednej strony mieliśmy budowanie napięcia przez kontrmanifestantów zakończone wielkim niczym – z drugiej władzę, która skutecznie zabezpieczyła swoją demonstrację dając dowód tego, że porządek panuje w Warszawie. Oczywiście, można się śmiać z zamienienia Krakowskiego Przedmieścia w twierdzę – ale ci, którzy robią memy o barierkach i policjantach i tak nie nigdy nie głosowali na PiS, więc nie o nich toczy się tutaj gra.