Od kilkunastu lat, zgodnie z zasadą parytetu, kobiety w kulturze masowej cechować muszą się co najmniej taką samą jak mężczyźni brutalnością i być w tym równie skuteczne. Kruche blondynki, w pojedynkę, uderzeniami stóp i dłoni rozbijają w puch bandy sprawnych atletów.
Znaczący jest przykład prawodawcy współczesnego kina popularnego Quentina Tarantino. W jego pierwszych, ociekających przemocą filmach kobiety pełnią raczej tradycyjne role, co wywołało oskarżenia o męski szowinizm. Reżyser wziął to sobie do serca, bo już w dwóch częściach filmu "Kill Bill" to kobiety są głównymi dysponentami przemocy i dystansują w tym mężczyzn. Liczba samców zabitych przez Umę Thurman gołymi czy wyposażonymi w rozmaite przyrządy rękami idzie w setki. W kolejnym obrazie Tarantino, "Death Proof", bohaterki zachowują się jak komandosi, którym udało się wreszcie wyrwać na przepustkę.
Prezenterka, pokazując filmik, zdumiewała się agresją dziewczynek. Nie zdawała sobie chyba sprawy, że popełnia tym samym myślozbrodnię, ulega przesądom patriarchalnej kultury, które chcą przypisać kobiety do zaprojektowanych im przez mężczyzn ról. Oczekiwanie od kobiet większej delikatności to represjonowanie ich agresywności, spychanie ich na pozycję istot – choćby fizycznie – słabszych. Na to współczesna kobieta nie powinna się zgodzić. Dziewczynki masakrujące swoją koleżankę rewindykowały swoje prawo do agresji, a więc i brutalności. Trudno wyobrazić sobie pełne równouprawnienie bez równouprawnienia również w tej sferze.
[link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/12/16/rownouprawnienie-w-agresji/]blog.rp.pl/wildstein[/link]