Premier Jarosław Kaczyński ostrzegał, że zwycięstwo opozycji oznacza powrót do czasów stanu wojennego. Donald Tusk porównywał premiera z Jerzym Urbanem i Czesławem Kiszczakiem, ludźmi z krwią na rękach. Z jednej strony słyszeliśmy o naruszaniu reguł demokracji, groźbie państwa policyjnego, nadchodzącym totalitaryzmie. Z drugiej strony wmawiano nam, że Polska to kraj do cna przeżarty korupcją, opanowany przez oligarchów i aferzystów.
Walka wyborcza nikogo nie pozostawiła obojętnym. Nawet dotychczasowe ponadpartyjne autorytety rzuciły się w wir zmagań, miotając się w prawo i lewo, krzycząc o dewiantach czy szmatach. Ciekawe, że każdej ze stron tak łatwo przychodziło dostrzeganie źdźbła w oku wroga, tak trudno belki we własnym.
To pierwsza kampania, w której politycy pokazali, że rozumieją, czym jest demokracja medialna. By wygrać, trzeba być słyszanym, a by być słyszanym, trzeba przebijać konkurenta wyrazistością przekazu. Czy należy się tego obawiać? Niekoniecznie. Czas kampanii, jakkolwiek by ją oceniać z estetycznego punktu widzenia, pozwala zwykłym wyborcom naprawdę sprawdzić polityków. Chęć zwycięstwa sprawia, że każda ze stron za wszelką cenę stara się wykazać błędy i słabości przeciwnika.
Po takiej kampanii wiemy już o głównych antagonistach wszystko. A przynajmniej wystarczająco wiele, by świadomie wybrać. Tak długo jak elity polityczne są podzielone i autentycznie walczą o władzę, demokratyczna kontrola jest zapewniona.
Wszystko to wszakże pod jednym warunkiem: że po wyborach politycy będą potrafili ze sobą współpracować. Że gorączka i amok miną, a zamiast nienawiści pojawi się zdolność oceny interesów. Gospodarka pędzi do przodu, ważą się losy naszej pozycji w Unii Europejskiej. Jeśli po wyborach nie uda się zakończyć obecnej wojny, jeśli nie powstanie rząd zdolny skutecznie działać, może nam grozić to, że polska szansa zostanie zaprzepaszczona.