Aborcję jeszcze niedawno nazywano mniejszym złem. Tłumaczono, że nikt nie zabiega o jej powszechną dostępność, lecz wyłącznie o pomoc kobietom, które znalazły się w szczególnie dramatycznych okolicznościach życiowych. Dziś – w napędzanym konsumpcją społeczeństwie – możliwość przerywania ciąży staje się jedną z wielu łatwo dostępnych usług.

Banalizacja aborcji zaczęła się od zmiany języka. Coś, co dawniej było dramatycznym wyborem, stało się “zabiegiem”. A skoro tak, to po co ograniczenia? Po co wcześniejsze konsultacje z lekarzami, rozmowy z psychologami, z duchownymi?

Po co w ogóle wizyta w szpitalu? W Wielkiej Brytanii proponuje się więc dziś, aby ciążę usuwały wyspecjalizowane pielęgniarki podczas wizyt domowych.

Takich udogodnień nie ma nawet przy zabiegach wyrwania zęba czy usunięcia migdałków – choć ich wykonanie nie budzi akurat żadnych wątpliwości etycznych. Aborcja zaś wciąż budzi, i to poważne, bo spór o to, kiedy rozpoczyna się życie, nie został rozstrzygnięty. A skoro nie został rozstrzygnięty, skoro lekarze, naukowcy, etycy ciągle spierają się, czy istota w brzuchu matki jest jeszcze płodem czy już dzieckiem, to czy rzeczywiście powinniśmy tak bardzo ułatwiać niszczenie tej istoty? Czy wolno nam zagłuszać moralne dylematy, stawiając aborcję na równi ze zrobieniem zastrzyku?