Trudno o lepszą ilustrację przemiany, jaka zaszła w ostatnich miesiącach w relacjach między Ameryką i jej dwoma starymi europejskimi sojusznikami.
Chłód, jakim wiało przez Atlantyk za rządów Jacques?a Chiraca i Gerharda Schrödera, to już przeszłość. Obie strony zrozumiały, że transatlantycka schizma nie służy nikomu poza wrogami Zachodu.
Po irackiej lekcji Ameryka wydaje się lepiej rozumieć, jaką cenę ma działanie wbrew europejskim sojusznikom. Paryż i Berlin zorientowały się z kolei, że granie antyamerykańską kartą, choć czasem atrakcyjne dla celów doraźnych, na dłuższą metę się nie opłaca.
Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy ze wszystkimi we wszystkim się zgadzają. Stanowisko pani Merkel w sprawie sankcji wobec Iranu jest tego najlepszym dowodem: Waszyngton wolałby zdecydowane sankcje wobec Iranu ze strony każdego europejskiego partnera już teraz. Niemiecka kanclerz widzi to inaczej: najpierw dyplomacja unijna i negocjacje w ONZ, a dopiero potem restrykcje. Nie jest to jednak kłótnia, ale zwyczajna wymiana opinii między sojusznikami, którzy mogą się ze sobą w wielu doraźnych sprawach różnić, ale na dłuższą metę mają zbieżne interesy.
Ważne jest to, że Amerykanie, którzy wcale nie palą się do kolejnej wojny, rozumieją, iż bez współpracy Berlina i Paryża sankcje wobec Iranu mają małą szansę powodzenia. I są gotowi, przynajmniej na razie, zdać się na pomoc europejskich partnerów.