Jednak największym nieporozumieniem pozostaje to, że niektórzy Niemcy zaczynają twierdzić, iż druga wojna światowa zaczęła się od jej skutków, czyli wielkiej ucieczki przed ofensywą sowiecką w 1945 roku i powojennych wysiedleń.

Problemem jest, że te środowiska niemieckie kwestię przesiedleń usiłują – pozornie – zobiektywizować. Umieszczają powojenny los Niemców obok takich wydarzeń jak rzeź Ormian czy czystki etniczne na Bałkanach, a w tym kontekście znika gdzieś przyczyna niemieckiego nieszczęścia. Dla Polaków – choć wiemy, iż kolektywna wina narodów nie istnieje – jasne jest, że nieszczęście owe zafundowali sobie sami Niemcy głosując w wyborach 1933 roku na NSDAP.

Niemiecki prezydent Horst Köhler, dopominając się, by w inicjatywie mającej upamiętnić powojenne wysiedlenia, znanej pod nazwą widocznego znaku, znalazło się miejsce dla przedstawicieli Związku Wypędzonych, chyba pogodził się z tym, że szanse na wspólny punkt widzenia z Polakami czy Czechami są pogrzebane. A skoro tak, to może Polska, podobnie jak Czechy, powinna dać sobie spokój z dyskusją na temat naszego udziału w tej inicjatywie? Republika Czech już dawno ogłosiła, że nie będzie współpracować z RFN przy ich projekcie.

Niemcy nie chcą, aby ktoś zarzucił im brak konsultacji z sąsiadami, ale ignorują polskie sugestie dotyczące upamiętnienia przesiedlonych. Czy jest więc sens, by obecność jakiegoś polskiego historyka w radzie widocznego znaku uwiarygadniała Erikę Steinbach? Kobietę, której ponoć w Niemczech prawie nikt nie zna, ale o której posadę troszczy się osobiście prezydent RFN.

Skomentuj na blog.rp.pl