Niedawno Jarosław Kaczyński zachwalał traktat jako ogromny sukces Polski. Potem wydawało się, że doszło w tej sprawie do kompromisu między rządem Tuska a prezydentem – obóz PiS zgodził się na traktat w zamian za przyjęcie tzw. protokołu brytyjskiego (ograniczającego stosowanie u nas Karty praw podstawowych), mającego strzec Polskę przed narzucaniem jej m.in. zmian obyczajowych.
Dziś Jarosław Kaczyński jest w opozycji i z eurorealisty przeistoczył się w eurosceptyka. A wielu posłów z PiS zagroziło, że opowie się przeciw ratyfikacji.
To prawda – problem ograniczenia suwerenności w wyniku przyjęcia traktatu nie jest wydumany. Ale czas na stawianie takich pytań minął tej nocy, gdy Lech Kaczyński po długich negocjacjach w Brukseli zgodził się na traktat. Żądając teraz preambuły, politycy PiS narażają na szwank swoją wiarygodność.
Gdyby PiS był u władzy, przeforsowałby traktat szybko i bez rozgłosu. Ale Kaczyński jako lider opozycji woli sugerować, że za tę umowę nie chce brać odpowiedzialności. To działanie pod publiczkę, a nie zachowanie polityka, który pamięta o swoich wcześniejszych decyzjach i zobowiązaniach.
Osobną i równie niepokojącą sprawą jest zaskakująco agresywna reakcja premiera Tuska na propozycje PiS. Usłyszeliśmy, że politycy PiS przedkładają swe partyjne interesy nad dobro Polski, oraz że "grają interesem" naszego kraju. Tusk ogłosił, iż "Kaczyńscy przekroczyli granicę, nie odpuszczę im, nie ma mowy".