Pod tą nazwą ukrywało się bowiem berlińskie lotnisko położone w amerykańskim sektorze miasta, na którym zawsze lądowały porwane z komunistycznej Polski samoloty. Pomiędzy 1963 a 1989 rokiem na Tempelhofie wylądowało ich 16, a niektórzy nawet skrót LOT rozszyfrowywali jako „Landing on Tempelhof”. Porywaczami byli nierzadko piloci LOT, którzy zabierali na pokład swe rodziny i przyjaciół.

Senat Berlina, nie bacząc na sentymentalne wspomnienia Polaków, chciał lotnisko zlikwidować. Na jego miejscu miał pojawić się park i miejsce wypoczynku. Niewykluczone jednak, że ten projekt odrzucą berlińczycy w zaplanowanym na 27 kwietnia referendum. Według sondaży dwie trzecie mieszkańców miasta jest za utrzymaniem lotniska w obecnej postaci. To ciekawe, bo rzadko z niego korzystają, gdyż startują tam niewielkie maszyny, i to rzadko. Berlin ma dwa inne znacznie większe lotniska, w dodatku dogodnie położone, zwłaszcza Tegel oddalony od Tempelhofu zaledwie o dziesięć minut podróży przecinającą miasto autostradą. Jest też ogromnym kosztem rozbudowane lotnisko Schönefeld we wschodniej części miasta, które służyło kiedyś całej niemal NRD.

Jednak Tempelhof berlińczykom, podobnie jak Polakom, kojarzy się z wolnością od komunizmu. Jest symbolem przełamania radzieckiej blokady zachodniego Berlina, enklawy i okna wystawowego Zachodu w sercu komunistycznej, ogarniętej ciemnością przestrzeni – jak pisał Gombrowicz – rozciągającej się od tego miejsca aż do Władywostoku. To na Tempelhofie lądowały w czasie blokady w latach 1948 – 1949 co 90 sekund amerykańskie bombowce, zaopatrując miasto nie tylko w żywność, ale w węgiel i benzynę. Jeden z amerykańskich pilotów zrzucał nawet na miasto słodycze, czym zaskarbił sobie wdzięczność mieszkańców. Berlińczycy nazwali wtedy amerykańskie maszyny rodzynkowymi bombowcami. – Nie możemy o tym zapomnieć. Tempelhof powinien służyć jako miejsce pamięci – grzmi Friedbert Pflüger, szef opozycyjnej CDU, oskarżając rządzącą Berlinem