Kiedy w 2003 r. wystąpili do Ministerstwa Edukacji Narodowej (zajmowało się też sportem) o dopłatę do budowy toru kolarskiego w Pruszkowie, wiedzieli doskonale, że nie są przygotowani do takiej inwestycji. Liczyli jednak, że jakoś to będzie. No i się nie przeliczyli.
Raport Najwyższej Izby Kontroli, do którego dotarli dziennikarze „Rzeczpospolitej”, jest miażdżący. Tor budowano nie półtora roku, ale lat pięć, a kosztował nie 49, lecz 91 milionów złotych. Co więcej – budżet państwa, który miał pokryć 70 proc. inwestycji, ostatecznie zapłacił za nią w 95 proc. Kiedy bowiem budynek stał już w stanie surowym (a koszty dalej szły w górę), działacze zaczęli marudzić, że jak się jeszcze złotówek nie dosypie, to się tor zmarnuje. Wtedy ministerstwo brakującą kwotę dorzuciło.
Najsmutniejsze w tej całej historii jest to, że nikt nie czuje się winny. Sportowi działacze mówią: nic to, bo tor jest piękny. Urzędnicy podkreślają, że przecież był polskim kolarzom bardzo potrzebny, i zdają się w ogóle nie rozumieć, o co tyle hałasu. Trudno podzielać tę beztroskę.
Przed nami przecież niemal cztery lata gigantycznych inwestycji w stadiony, drogi i lotniska na Euro 2012.
W grze są już nie miliony, ale miliardy złotych. Czy cwaniacki styl i metoda na wyrwę znajdą zastosowanie podczas realizacji także tych przedsięwzięć? Przy nich jeszcze łatwiej byłoby przecież powołać się na stan wyższej konieczności: jak nie skończymy, to nam zabiorą mistrzostwa.