Scheffer nie jest ani Bałtem, ani Polakiem, nie należy więc do narodów oskarżanych przez Moskwę o irracjonalną rusofobię. Scheffer po prostu przywrócił słowom ich wagę. Przypomniał, że groźby ataku rakietowego wysuwane przez wysokiego oficera kraju aspirującego do klubu najważniejszych państw demokratycznych normalne nie są.
My sami tak przywykliśmy do gróźb mówiących o wycelowaniu w nasz kraj rosyjskich rakiet, że zaczęliśmy je traktować jako dziwaczny rytuał. Nie dziwią nas też rozpowszechniane przez Rosjan sensacje o polsko-amerykańsko-kanadyjskiej “inwazji” na Morze Czarne.
Wczoraj w zdecydowanym tonie wypowiedziała się też szefowa dyplomacji USA Condoleezza Rice. Ostrzegła Rosję, że NATO nie zaakceptuje nowej linii podziału w Europie. To ważna deklaracja odrzucająca próby odtwarzania logiki Jałty, czyli dzielenia kontynentu na strefę wpływów Zachodu i Rosji. A to właśnie władcy Rosji sugerują od pewnego czasu zachodnim przywódcom.
Zarówno Jaap de Hoop Scheffer, jak i pani Rice nazwali niepokojące tendencje po imieniu. To dobrze, bo to dewaluacja słów w dyplomacji zachęciła Kreml do przejścia od aroganckiej retoryki do polityki czołgów.
Tyle że twarde słowa wciąż nie przekładają się na sytuację w Gruzji. Rosjanie nadal nie wykazują ochoty do wycofania się z okupowanych terenów. Deklaracje szefa rosyjskiej dyplomacji Siergieja Ławrowa przestały już cokolwiek znaczyć. Rosyjscy czołgiści słuchają swoich generałów i nikogo więcej. Powstaje pytanie: czy przedłużanie okupacji Gruzji (mimo podpisania rozejmu) to cyniczna gra, czy dowód na usamodzielnianie się armii?