Prezydent Macron chowa od tygodni głowę w piasek. Po raz ostatni pojawił się w parlamencie pod koniec listopada, zapewniając, że les casseurs (czyli po prostu chuligani) nie wymuszą na nim zmiany kursu politycznego. Po zawieszeniu podwyżek tamta deklaracja jest już przynajmniej częściowo nieaktualna. Jak i odniesienia do casseurs, bo w dziesiątkach miejscowości protestują zwykli obywatele i nikt nie wybija witryn ani nie podpala samochodów.
Francja czeka więc na reakcję niezwykle osłabionego prezydenta, który zamierza zwrócić się do narodu w poniedziałek wieczorem. A do zaproponowania ma niewiele. Nie może przecież zrezygnować z planu modernizacji państwa przedstawionego nad wyraz dokładnie w czasie kampanii prezydenckiej. Po wyborze podkreślał w licznych wywiadach, że uzyskał mandat właśnie po to, aby uzdrowić Francję. Najpierw odniósł kilka sukcesów, gdyż udało mu się porozumieć ze związkami zawodowymi, które z początku rządziły francuską ulicą w dniach protestów. Dzisiaj jednak ma przeciwko sobie przeciwnika znacznie bardziej nieobliczalnego i radykalnego. Bo „żółte kamizelki" to ruch spontaniczny, bez zorganizowanego przywództwa i politycznych celów. Protestujący po prostu nie chcą żyć gorzej w wyniku reform Emmanuela Macrona. Chcą spokoju i normalności, której jedną z podstawowych składowych jest cena ropy na samochodowe, często dalekie, podróże do pracy. Tak przynajmniej było na początku protestów.