Zaledwie miesiąc temu z Parku Granta w sercu Chicago, gdzie świętował swe wyborcze zwycięstwo Obama, popłynęło w Amerykę i świat przesłanie - zaczyna się nowa era w amerykańskiej polityce. We wtorek z tego samego Chicago rozległo się głośne - czy napewno?
W ostatnich latach nie ma kwartału, by jakiś senator, kongresmen czy gubernator nie trafił z hukiem za kratki za korupcję. Ostatnio do grona winnych dołączył nestor Senatu Ted Stevens, który na Kapitolu spędził niemal 40 lat.
Nie jestem jednak pewien, czy wszystko to jest to oznaka słabości czy wręcz przeciwnie - siły amerykańskiej demokracji. Ludzie są ludźmi i nawet w najdoskonalszym systemie politycznym znajdą się zawsze tacy, którzy nie będą potrafili lub nie będą chcieli oprzeć się pokusie.
Najważniejsze jest to, na ile bezkarni są w swym działaniu. Sprawa Blagojevicha i wielu innych przed nim pokazuje, że w Ameryce nie mogą oni spać spokojnie. Prokurator Patrick Fitzgerald, który wcześniej napsuł sporo krwi prezydentowi Bushowi, doprowadzając do skazania jego doradcy Scootera Libby'ego za krzywoprzysięstwo, po raz kolejny udowodnił, że FBI nie kłania się władzy - i ujawnił skandal w samym sercu stanu, który jest polityczną bazą następnego prezydenta.
Niepokojące dla mnie jest w tej sprawie co innego. Wszystkie te dziesiątki milionów dolarów, jakich Blagojevich potrzebował do kontynuowania politycznej kariery, tak jak każdy inny gracz na amerykańskiej scenie politycznej. Bez góry pieniędzy nie można dziś zostać w Ameryce nawet burmistrzem. W swej kampanii Obama udowodnił, że można przynajmniej częściowo uniezależnić się od wielkich sponsorów, zbierając datki od internautów. Być może to jest droga wyjścia z niebezpiecznej pułapki wielkiej kasy, która stanowi prawdziwe zagrożenie dla amerykańskiej demokracji.