Protestuję: nie ma żadnego związku między tymi sprawami; traktat lizboński nie broni nas przed protekcjonizmem bardziej niż ustawodawstwo dotychczasowe.
Rozmówcy, włącznie z prowadzącym, nie pojmują mojej tępoty. Przecież im więcej wspólnych instytucji i praw Unia wykreuje, tym bardziej będzie się integrować, a więc tym mniej będzie miejsca na protekcjonizm, czyli obronę krajowych gospodarek – tłumaczą mi jak dziecku. Jeden z rozmówców wyraźnie nie ma pojęcia, co się znajduje w traktacie lizbońskim, ale przecież oczywistość tego rozumowania jest tak nieodparta, że nie trzeba wiedzieć niczegokolwiek na temat Unii, aby je głosić. I tak funkcjonuje wyobrażenie Unii w świadomości, śmiem twierdzić, większości inteligencji polskiej.
Skądinąd trudno się dziwić, że nikt z własnej woli nie brnie przez traktat lizboński wraz z opasłymi doń załącznikami – co zresztą już wskazuje na ułomność owego dokumentu. Rozważenie tego wymaga jednak analizy, a przecież dominujące media powtarzają, że im więcej Unii, tym lepiej, kompleksy prowincjusza męczą...
W rzeczywistości traktat lizboński ani na krok nie przybliża nas do w pełni wspólnego rynku unijnego, piętrzy natomiast kolejne regulacje i prowadzić może do nałożenia wędzidła na rozwój bardziej liberalnych gospodarczo krajów Unii. Narzucony odgórnie biurokratyczny charakter integracji ogranicza demokrację i, poza wszystkim, musi prowadzić do wzrostu rezerwy społeczeństw Europy do całego projektu, co może się skończyć jego załamaniem. Ale zwolennicy mnożenia kolejnych udających prawo zapisów powtarzają, że Unia jest jak rower: musi jechać, żeby nie upaść. Analogia jak analogia. Jadąc, nawet rowerem, można doprowadzić do katastrofy. A Europa to jednak nie rower.
Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/02/23/fetysz-lizbony/]blog.rp.pl/wildstein[/link]