Wiem, bo miałem przyjemność stawania przed obliczem Temidy w dwóch sprawach jeszcze w latach 90. W pierwszej to ja i moja redakcja oskarżaliśmy pewnego draba. Zapamiętałem, iż pani sędzia była pod tak wielkim urokiem mojego adwokata, że gdybym to ja był oskarżony o przejechanie po pijanemu na pasach trójki dzieci, to skończyłoby się grzywną. Dla rodziców, że bachory bez opieki puszczają.
Obserwowanie, jak Wysoki Sąd dwoi się i troi, bym sprawę wygrał, wprawiało mnie w rosnące zakłopotanie. Czułem się jak siedmiolatek, który świetnie jeździ na rowerze, ale kiedy tylko przyjeżdża ciocia z kuzynką, do której smali cholewki, dokręca się do jego roweru boczne kółka, coby nie spadł. Oczywiście sprawę wygrałem, ale zażenowanie przebiegiem procesu skutecznie odebrało mi jakiekolwiek uczucie triumfu.
Zapewne to doświadczenie pozwoliło mi łatwiej znieść szok, jakiego doznałem w sprawie następnej. Mojego kolegę dziennikarza, mnie i ówczesną redakcję pozwał eseldowski dygnitarz. Racji nie miał za grosz, ale inna pani sędzia nawet nie próbowała zachować pozorów. Z naszych wniosków, jak i z prawdy, kpiła otwarcie, a naszego oskarżyciela wyciągała za uszy z najbardziej absurdalnych tarapatów, w które się wpędzał.
Uratował nas pełnomocnik owego dygnitarza, bardzo znany – także z nader rozrywkowego trybu życia – warszawski mecenas, który mocno chwiejnym krokiem podszedł do nas przed jedną z rozpraw i objął ramieniem, co pozwoliło mu złapać tak potrzebną po nocnych baletach równowagę. "Chłopaki, widzicie, co się tu dzieje, zgódźcie się na ugodę. Nie chce mi się tu łazić i go za darmo bronić" – wychrypiał, puszczając oko. Wdzięczni, że nie puścił czegoś innego, zgodziliśmy się natychmiast.
Oczywiście wszystkie te luźne uwagi niczego nikomu nie imputują. Ot, taka refleksja, jak wielkie nauki płyną z sądów. I nie ma ona nic wspólnego z tym, iż ostatnio jeden z kandydatów dowiedział się od jeszcze innej pani sędzi, że nielegalne jest cytowanie programu wyborczego partii rządzącej.