Tyle tylko, że tych 40 rannych to liczba nieprawdziwa. Tak naprawdę tylko przez ostatnie trzy miesiące rannych zostało ponad 100 polskich żołnierzy, a ilu raniono od początku misji, trudno nawet oszacować. Dlaczego tak jest? Okazuje się, że wojskowa służba zdrowia za rannego uznaje nie takiego żołnierza, który odniósł rany, lecz tylko takiego, którego odesłano z terenu działań wojennych do Polski.
[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/szuldrzynski/2010/08/01/aby-rozmawiac-o-wojnie-musimy-znac-prawde/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
To jest niebezpieczne przynajmniej z kilku powodów. Przede wszystkim chodzi o los wojskowych. Żołnierzom uznanym przez wojskową służbę zdrowia za rannych łatwiej jest ubiegać się o leczenie, rehabilitację czy wreszcie odszkodowania oraz renty. Ci, którzy według statystyk nie byli ranni, choć ponieśli uszczerbek na zdrowiu, owszem, mają szanse na pomoc, lecz muszą o nią walczyć sami.
Przy okazji dokonuje się gwałtu na języku polskim. Słowo "ranny" traci swój pierwotny sens, zawęża się jego znaczenie po to, aby – na co wiele wskazuje – lepiej wyglądały statystyki. A skutkiem – i to skutkiem wysoce niepokojącym – jest to, że nie wiemy, jak naprawdę wygląda sytuacja polskich oddziałów w Afganistanie.
Jednym z dogmatów wiary liberalnej demokracji jest powtarzane do złudzenia zdanie, że państwa demokratyczne nie prowadzą wojen. To prawda, współczesne państwa demokratyczne nie prowadzą wojen między sobą, co jednak nie oznacza, że nie prowadzą wojen wcale. Czasami w imię wyższych wartości – choćby praw człowieka i własnego bezpieczeństwa – muszą się niestety w nie angażować. Mają jednak z tym wiele kłopotów, bo skuteczne działania wojenne wymagają dyskrecji, demokracja zaś domaga się jawności. Nawet jeśli jej skutkiem jest prowadzona przez przeciwników wojen demagogiczna gra krwią, cierpieniem i śmiercią.