Tyle że nie chciał tego chyba żaden spośród znaczących uczestników wczorajszej fety. Może z wyjątkiem prezydenta Bronisława Komorowskiego i przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka, którzy, wpisując się w atmosferę rocznicowej akademii, powiedzieli rzeczy tyle słuszne, co bezbarwne. Pozostali – uczestnicy bieżących sporów politycznych – przyjechali do Gdańska głównie po to, aby zarobić parę politycznych punktów.
Donald Tusk, witany gwizdami obecnych na sali związkowców, wiedział, że staje przed ludźmi sobie niechętnymi, którzy jego rządu i partii nie cenią, lecz skłonni są raczej kibicować jego przeciwnikowi. Mógł więc zaimponować odwagą cywilną.
Mógł, gdyby nie to, że jego wystąpienie zabrzmiało – przynajmniej dla większości zgromadzonych na sali – jak prowokacja. Tusk, oskarżając swoich antagonistów o "pogardę" i "nienawiść", musiał być świadom, że podgrzewa nastroje, że burzy – nienaturalną, to prawda – atmosferę święta.
To, co wydarzyło się później, było już tylko konsekwencją wystąpienia premiera. Jarosław Kaczyński, witając obecnych, ani z nazwiska, ani z funkcji nie wspomniał o Donaldzie Tusku. A następnie przestrzegał przed politykami, którzy chcieliby odbierać robotnikom prawa pracownicze, bo będzie to oznaczało "kopanie grobu" demokracji.
O nazbyt emocjonalnym wystąpieniu Henryki Krzywonos, słynnej motorniczej, sygnatariuszki Porozumień Sierpniowych, chciałoby się jak najprędzej zapomnieć. Jeśli wczorajsza uroczystość miała być akademią ku czci, to polityków trzeba było trzymać z dala od mikrofonów – a oddać głos na przykład historykom, którzy wprawdzie także nie doszliby do wspólnej konkluzji, ale na pewno spieraliby się w sposób mniej emocjonalny. Gdyby ludzie "Solidarności" chcieli się doszukiwać w poniedziałkowej awanturze czegoś pozytywnego, to powinni z zadowoleniem stwierdzić, że jej dziedzictwo chcą zawłaszczyć liderzy tak wielu politycznych ugrupowań. Z czego tu być dumnym? – może ktoś zapytać. Ano z tego, że to musiał być wielki sukces, skoro ma tylu ojców.