„Depesze mają to do siebie, że niektóre są mądre, a inne nie, niektóre mogą zawierać błędy, więc to jest surówka, która wymaga obróbki w centrali”. To całkiem tak, jak w minionym systemie. Dziennikarze słali depesze z kraju i ze świata, ale to centrala wiedziała, jaka jest prawda, mimo, że nigdy w miejscu wydarzeń nie była. Depeszowiec Sikorski na wszelki wypadek podważył korespondencje i kompetencje dyplomatów. „Te depesze nie są jedynym źródłem wiedzy o świecie i nie są takim standardem prawdy z Sevres. Ja w jednej depeszy doszukałem się już trzech błędów. Tylko to, że coś jest tajne, nie znaczy, że jest prawdziwe”.

Ambasady słały clarisy rojące się od błędów, które na wszelki wypadek utajniono. Tylko na jakiej podstawie budowano polską politykę zagraniczną? Oto odpowiedź: „Nasi niektórzy ambasadorowie też mają dobre pióro i niektóre depesze też bywają okraszone” – pochwalił się szef naszego MSZ. To pocieszająca wiadomość, że opieramy się na dobrej literaturze depeszowej. Ale z tego co pamiętam, ostatnim literackim ambasadorem był poeta Ernest Bryll.

Depeszowy Sikorski sam wyprodukował na początku programu Moniki Olejnik całkiem zgrabną depeszę o aferze Wikileaks: „Ja bym tego nie nazwał przeciekiem, to jest bardziej tsunami przecieków.”

Tsunami przecieków? Brawo!