Każdy, kto nie widzi w Orbanie faszysty, musi zostać wyśmiany.

Ostatnio opublikowałem kilka dużych tekstów na temat Węgier. Były one wynikiem dłuższego pobytu w Budapeszcie, rozmów z kilkudziesięcioma ekspertami, politykami, dziennikarzami, zwykłymi Węgrami. Starałem się zrozumieć, co tam się dzieje, pokazać rozmaite racje. Będąc umiarkowanym sympatykiem polityki Orbana, sam wskazywałem także na błędy popełniane przez niego. Niemniej broniłem go przed atakami.

"Wyborcza" szybko zareagowała. I dobrze. Ale co zrozumieli z moich tekstów koledzy z Czerskiej? Witold Gadomski wyłapał tylko to, że "Janke odkrywa układ", układ już "nie krajowy, ale europejski". Starałem się bowiem w swoich analizach pokazać m.in., jakie mechanizmy powodują, że Węgry mają dziś tak złą prasę. Z dwukolumnowej analizy Gadomski wyczytał tyle.

Adam Leszczyński starał się wytłumaczyć czytelnikom, dlaczego bronię Orbana: "Fala ciepłych uczuć wygrywa z jasnością myśli. Orbanowi, w odróżnieniu od Kaczyńskiego, udało się pogonić lewicowo-liberalną hołotę. To nasz człowiek: twardy, zdecydowany, zamyka lewakom paskudne gęby. Zwycięstwo" – czyta w moich myślach komentator "Wyborczej". Jednak cienia takich myśli nie może odnaleźć w żadnym z moich tekstów. Ani nie używam takich określeń, ani powód, dla którego bronię Orbana, nie jest taki. Wystarczy przeczytać te artykuły, by to wiedzieć. No, ale trzeba je przeczytać. I zrozumieć.

Publicyści "Gazety" widzą świat swoimi kategoriami. Gadomski wyczytał u mnie tropienie czy "wykrywanie układu", Leszczyński – radość z "pogonienia hołoty" i tego, że ktoś zamyka przeciwnikom "paskudne gęby". Każdy czyta, rozumie i pisze, jak umie. Wedle swojego postrzegania świata. Używając swojego języka. I na miarę swojego intelektu.