Gdy Józef Piłsudski doszedł do władzy w 1926 roku, osobiście zadbał o to, aby wszystkich żyjących jeszcze weteranów zrywu z 1863 roku odznaczono Orderem Virtuti Militari, przyznano im prawo do godnej emerytury oraz prawo pobytu w specjalnie dla nich przeznaczonych domach opieki. Każdy wojskowy – od generała po szeregowca – musiał pierwszy salutować powstańcom z 1863 roku. Józef Piłsudski miał na głowie tysiące spraw, a jednak zadbał o to, by żaden z bojowników tego gorzkiego zrywu nie umierał w nędzy i nie pozostał anonimowy.
Dopiero na tym tle można ocenić obchodzony 1 marca po raz pierwszy w historii III RP Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych.
O nielicznych żyjących jeszcze weteranach walk leśnych z lat 1944 – 1963 – bo to wtedy wybito ostatnich partyzantów – przez prawie dwie dekady elity III RP niemal nie pamiętały. Prezydent Aleksander Kwaśniewski wzywał, żeby "wybrać przyszłość", ale jednocześnie skrupulatnie dbał o nienaruszalność ubeckich emerytur. Podobnej troski o żołnierzy powojennej walki w elitach solidarnościowych nie było. Trzeba było aż 21 lat po upadku PRL, by Sejm ustanowił Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Trzeba było powstania IPN, aby zaczęły wychodzić kolejne monografie o partyzantach niezłomnych.
Postkomunistyczna lewica wciąż jeszcze usiłuje sprowadzić ich powojenny opór wobec władz PRL do skrytobójczych mordów dokonywanych na komunistycznych funkcjonariuszach. Jeśli jednak teraz czcimy pamięć żołnierzy powojennej walki niepodległościowej, czynimy to z tych samych powodów, dla których przed wojną oddawano hołd powstańcom 1863 roku. Każda wspólnota powinna czcić tych, którzy decydowali się czynem zademonstrować swą niezgodę na niewolę. I którzy płacili za to niezwykle wysoką cenę – więzienia, tortur, upokorzeń, a nierzadko własnego życia. Za to 1 marca schylamy czoło przed żołnierzami "Łupaszki", "Zapory", "Młota" i z wielu innych leśnych oddziałów wolnej Polski.