Stwierdziła, że litewscy Polacy występują przeciwko państwu litewskiemu. A wzorem dla nich powinni być lojalni wobec Polski polscy Litwini. Można się domyślać, że występowanie przeciw państwu litewskiemu polega na protestowaniu przeciwko niekorzystnym dla Polaków prawom. Takim jak ustawy ograniczające nauczanie w języku polskim czy zakaz stosowania podwójnych nazw w miejscowościach, gdzie Polacy stanowią większość.

 

Stawianie w tym kontekście polskich Litwinów za wzór jest nie na miejscu. Ich sytuacja, zapewne daleka od ideału, polepsza się. Nie mieli dwujęzycznych nazw, od niedawna je mają. Nie mieli jednostki administracyjnej, w której byliby znaczącą wspólnotą, od kilkunastu lat ją mają – powiat sejneński powstał z myślą o nich. Jest postęp, odwrotnie niż na Litwie. Tam Polacy mieli więcej szkół i dwujęzycznych tablic w czasach radzieckich. Czyli jest regres.

Pani ambasador – jeżeli mniejszość mogłaby w inny sposób, niż poprzez protesty walczyć z dyskryminacją, na przykład odrzucając ustawy w Sejmie, nie byłaby mniejszością, lecz większością. Gdy mniejszości narodowe czują się przyciśnięte do muru, protestują, zamykają się w sobie, organizują się poza systemem. Obawiam się, że ten proces w coraz poważniejszym stopniu występuje na Wileńszczyźnie. Władze litewskie powinny sobie postawić pytanie, dlaczego tak się dzieje? Sami Litwini przecież czują się zagrożeni przez wielkich sąsiadów. Czy w podobnej sytuacji wobec nich nie są Polacy na Wileńszczyźnie?

Szczególnie interesująco w kontekście wypowiedzi pani ambasador brzmią słowa jej szefa, ministra Audrioniusa Ažubalisa we wczorajszej „Gazecie Wyborczej". Wspomniał tam o „wielojęzycznych miasteczkach" – Augustowie i Solecznikach. To ciekawe porównanie – w Solecznikach Polacy stanowią większość, w Augustowie Litwinów jest garstka. Czy mamy rozumieć, że w Augustowie mają być litewskie napisy, a w Solecznikach nadal będą wymierzane kary za tabliczki w języku polskim? Czy to jest parytet po litewsku?