Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem (a raczej pójdzie), Putin porządzi Rosją przez kolejne dwie kadencje. Duma wydłużyła je z czterech do sześciu lat, a zatem Władimir Władimirowicz będzie nam towarzyszył jako głowa sąsiedniego państwa aż do 2024 roku. Będzie wówczas dziarskim, 72-letnim, doświadczonym politykiem (jego przyjaciel Silvio Berlusconi był w tym wieku sześć lat temu) i odda z ulgą władzę... Dmitrijowi Miedwiediewowi, który będzie zasiadał na Kremlu do roku 2036 (osiągnie wtedy 71 lat).

Gdy skończą się dwie kadencje Miedwiediewa, Putin zapewne już sobie odpuści – jako doradca 16 niemieckich i 9 francuskich koncernów oraz laureat wielu międzynarodowych nagród, może nawet z pokojowym Noblem na czele, odda się rozkoszom wesołego życia emeryta.

Wielu zachodnich polityków i ekspertów znów dało się nabrać na potiomkinowską grę Kremla: nowoczesny, proeuropejski, posługujący się iPhone'em Miedwiediew miał być przeciwwagą dla autorytarnego kagebisty Putina. Dlatego  – postulowali – należy hołubić Miedwiediewa, wspierać go, ściskać dłoń, zachwalać jego reformatorskie esprit. Spodziewano się pojedynku na śmierć i życie w marcowych wyborach prezydenckich – między Rosją nowoczesną, "krzemową", patrzącą w przód, a Rosją KGB i posągów Stalina.

Takiego pojedynku jednak się nie doczekamy. Okazuje się, że rację mieli ci rosyjscy dysydenci, którzy stawiali między Miedwiediewem a Putinem znak równości.

Wspólną ideologią obu polityków jest po prostu władza. Najważniejszą zaś różnicą to, iż Putin Rosją rządzi, a Miedwiediew Rosję jedynie reklamuje. Ten drugi przez ostatnie cztery lata pełnił co najwyżej rolę lepu na zagranicznych inwestorów. Przez najbliższe 12 lat prawdopodobnie nic się w tej mierze nie zmieni.