Po pierwsze dlatego, że wytrąciłaby z ręki argumenty lobby forsującemu związki partnerskie. Jego działalność motywowana jest chęcią realizacji kulturowej rewolucji, ale ze względów propagandowych ten cel bywa ukrywany. Zamiast mówić o radosnym rozbijaniu tradycyjnych struktur społecznych, forsujący związki wolą ronić łzy nad cierpieniami ludzi niemogących się pochować czy oficjalnie dowiedzieć o stanie zdrowia. Realizacja pomysłu grupy posłów PO utrudniłaby kulturowym rewolucjonistom stosowanie tej metody i zmusiła do przeniesienia dyskusji na płaszczyznę prawdziwą. Czyli obecnego i postulowanego kształtu społeczeństwa, który to kształt jedni wolą chronić, a inni agresywnie zmieniać.
Po drugie zaś inicjatywa godna jest uwagi, bo po raz kolejny zwraca uwagę na platformerski problem z własną tożsamością. Bo przecież ta i inne wizje konserwatystów pozostają w totalnej sprzeczności z wizją innych członków tej samej partii.
W myśl reguł tradycyjnej polityki taka sytuacja tolerowana przez dłuższy czas skazywałaby ugrupowanie na klęskę. Bo przecież stronnictwo musi realizować potrzeby jakiejś określonej grupy; partia dla wszystkich to partia dla nikogo.
Pytanie jednak, czy reguła ta wciąż obowiązuje? Platforma jest bowiem partią nowego typu nie tylko ze względu na dyktatorską pozycję lidera. Także dlatego, że jest ugrupowaniem budowanym nie za czymś, tylko przeciw czemuś. I przeciw komuś.
Taka negatywna identyfikacja jest z reguły psychologicznie silniejsza niż jakakolwiek pozytywna. Również pierwszą „Solidarność" spajał przede wszystkim wspólny przeciwnik, we wrogości do którego potrafili łączyć się działacze różniący się między sobą znacznie bardziej niż dzisiejsi platformerscy lewicowcy i konserwatyści... A więc dopóki podstawową emocją Polaków jest wojna Pis-Antypis, Platforma, ostrożnie manewrując, ma szanse zachować status „partii dla (prawie) wszystkich".