Tymczasem trzeba go docenić. To apel o wzniesienie w sercu Berlina pomnika polskich ofiar niemieckich zbrodni w czasie drugiej wojny światowej. Ściślej, chodzi nie tylko o Polaków, ale także o obywateli Związku Radzieckiego, i to połączenie budzi wątpliwości, ale o nich później. Bo główna idea, którą głoszą sygnatariusze apelu, jest jak najbardziej słuszna. Dostrzegli oni, że w niemieckiej pamięci historycznej jest luka. Że wielka grupa ofiar nie została w Niemczech właściwie upamiętniona. Miliony wymordowanych Słowian – „rasowo gorszych" od aryjskich Niemców – nie doczekały się pomnika w stolicy Niemiec.
Wiele zdań w apelu zadowoli Polaków znękanych relatywizowaniem zbrodni Trzeciej Rzeszy i coraz większym skupieniem się Niemców na własnych ofiarach. W prostych słowach jest w nim bowiem mowa o tym, że masowa eksterminacja na Polakach była zaplanowana. Że polskie elity były likwidowane już od 1939 roku, a wsie – wypalane do ziemi za stawianie oporu. Nie ma mowy – co od kilku lat modne u naszych zachodnich sąsiadów – o psychologicznych rozterkach żołnierzy Wehrmachtu czy esesmanów.
Z polskiego punktu widzenia problematyczna jest narzucana przez apel wspólnota wojennego losu Polski i Związku Radzieckiego, a więc kraju, który współpracował z Niemcami w likwidacji polskich elit. Ten problem zauważył już zresztą niemiecki dziennik „Süddeutsche Zeitung". Zapowiada się więc debata, dzięki której koncepcja miejsca pamięci może ewoluować.
Jeżeli ta debata rozgorzeje, to po raz kolejny potwierdzi się, że w kwestii polityki historycznej Polacy mogą w Niemczech liczyć przede wszystkim na lewicę. A w wypadku tego apelu jest to lewica zarówno socjaldemokratyczna, jak i postkomunistyczna.