Jak zwykle podzieliliśmy się na dwa obozy. Jedni martwią się, że nie będą mieli kiedy zrobić zakupów – w tygodniu przecież intensywnie pracują. Inni boją się, że nie będą mieli gdzie spędzić niedzielnego popołudnia – wszak galerie handlowe dostarczają rozrywek wszelakich. Jeszcze inni ubolewają nad tym, że Polska gospodarczo straci, powiększy się i tak wielkie grono bezrobotnych.
Nie będę owijał w bawełnę: jestem za tym, by duże sklepy w niedzielę zamykać. Osiedlowe? Niech pracują, ale tylko wówczas, jeśli za ladą stanie właściciel. Nie mogę zgodzić się z argumentami zwolenników otwarcia sklepów w niedzielę. Ot choćby takim (autentyk zasłyszany wczoraj na antenie jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych): w Polsce zarabiamy 1600 zł, a na zakupy wydajemy 400 zł. Niemiec zarabia 1600 euro i wydaje 400. Nie rozumiem, co ma piernik do wiatraka.
Pamiętam czas, gdy sklepy w niedzielę były zamknięte. Jakoś nikt z tego powodu specjalnie nie cierpiał. Każdy po prostu wiedział, że zakupy trzeba zrobić w sobotę. Gdy kilka lat temu ustawowo wyznaczono kilka dni w roku, w których sklepy obowiązkowo mają być zamknięte, też krzyczano o wzroście bezrobocia, itp. Argumenty były te same co dziś (zresztą przy ustanowieniu 6 stycznia dniem wolnym od pracy również). I czarne wizje, które wówczas snuto nie ziściły się. Nic nie stanie się także teraz. Zróbmy sobie po prostu dzień wolny od pracy. Wypocznijmy.