Chyba nikt. Nie trzeba być bacznym obserwatorem rzeczywistości, by dostrzec, że pedagodzy to jedna z najbardziej uprzywilejowanych grup zawodowych. Specjalny system emerytalny, trzy lata pełnopłatnego urlopu na poratowanie zdrowia,  cztery miesiące płatnego wolnego, zagwarantowane przez posłów w Warszawie zarobki, pewność zatrudnienia. O nawet ułamku tych praw przeciętny zjadacz chleba może tylko pomarzyć. To właśnie dlatego potrzebne były te badania. Miały udowodnić, jak bardzo zapracowani są pedagodzy, by broń Boże niczego im nie odebrać. IBE zrealizowało to „zapotrzebowanie" koncertowo.

Jest tylko jedno „ale". Jego metodologia przypomina ankiety poparcia dla PZPR w czasach PRL. Bo jak zrealizowano badanie? Nauczyciele, którzy wiedzieli, że od jego wyników ma zależeć los ich przywilejów – deklarowali to wielokrotnie przedstawiciele MEN– sami odpowiadali, ile pracują. I nikt tego nie weryfikował (sic!). Któż w takiej sytuacji nie wpisałby, że jest zapracowany jak wół? Wyszedł zatem nieobiektywny gniot. Pocieszające jest to, że 17 proc. badanych zreflektowało się i przyznało, że ich pensum jest za niskie. Może to są właśnie ci, którzy nie wpisywali do ankiet, że prowadząc 15 godzin zajęć w tygodniu, muszą przygotowywać się do nich przez 7 godzin. A dodatkowo przez kolejne 7 godzin sprawdzają klasówki. Może to ci, którzy nie twierdzili, że przygotowanie do dwóch zajęć dodatkowych ponad pensum zajmuje im... 3 godziny.

Można podtrzymywać obecną fikcję. Tyle że wcześniej czy później wszystkie te absurdy rozwiąże... matematyka. To wszystko w żaden sposób finansowo się nie spina.