Gdzie szukać takich emocji jak wspinaczka na szczyt, gdy zmęczeni jeden po drugim odpadają i zostaje tylko zwycięzca, który przechodzi do legendy – Jacques Anquetil, Eddy Merckx czy Bernard Hinault. Tym dawnym idolom już nie grozi dyskwalifikacja, ich krew nie została zamrożona i nie może być przebadana z użyciem dzisiejszych metod. Mogą spać spokojnie, choć też brali doping.
Organizatorzy wyścigu w celach reklamowych używają wizerunku właśnie kolarzy sprzed lat, bo wszystko, co było później, można wyrzucić na śmietnik historii, jeśli za kryterium uczciwości uznamy dopingową czystość. To będzie pierwszy Tour de France po tym, jak Lance Armstrong przyznał, że znieprawił peleton, prawie wszyscy jego rywale również okazali się oszustami, co sprawiło, że ostatnie 10–15 lat kolarstwa to kronika kryminalno-medyczna.
Długo można było mieć nadzieję, że w zwalczaniu dopingu skuteczniejsi od komisji i policyjnych nalotów będziemy my, jeśli odmówimy sportowcom bezkrytycznego podziwu. Dziś już wiadomo, że ta nadzieja gaśnie, bo postulaty, że farmakologiczne wspomaganie trzeba zalegalizować, są coraz częstsze, a np. Hiszpania broni swych dopingowiczów jak bohaterów narodowych. Armstronga złamano, ale nawet to nie jest przełomem, powstały już takie formy dopingu, które nie modyfikują paszportu biologicznego – nowej broni kontrolerów.
Ten wyścig trwa w najlepsze, bo doping jest częścią kolarskiej kultury. Nigdy z nim nie wygramy, trzeba pogodzić się z tym, że my będziemy kochać, a oni będą zdradzać. Możemy oczywiście nie włączyć telewizora, gdy kolarze pojadą przez Alpy, ale tego nie zrobimy, bo za bardzo lubimy sport.