To prawda - w tle jest ta kasa, ale meritum dotyczy tego, czy ludzie będą mogli swobodnie wyznawać swoją wiarę. A to sprawa nieporównanie ważniejsza dla świata, dla naszej cywilizacji (przypomnijmy: judeochrześcijańskiej) niż brednie pięknoduchów o „prawach zwierzęcia i obywatela".
Nie dajmy się więc zastraszyć określeniami typu "bestialskie zarzynanie". Bo gdy na jednej szali mamy prawa człowieka i wolność wyznania, a na drugiej "prawa zwierząt" (pojęcie sztuczne i stworzone na siłę), to nie powinno być wątpliwości, co jest ważniejsze.
Warto przy okazji – to tylko dygresja, nikogo nie oskarżam - zwrócić uwagę, że w ostatnich dekadach przeciw „bestialskiemu zarzynaniu zwierząt" najgłośniej protestowali w różnych krajach różnej maści politycy, skrywający pod tym hasłem swój antysemityzm. To obrona „praw zwierząt" doprowadziła Brigitte Bardot w orbitę francuskiego Frontu Narodowego i do wyroku za „podżeganie do nienawiści rasowej".
Warto też pamiętać o nieuchronnej logice, jaka kieruje tego typu rewolucjami. Jeśli dziś damy się zaszantażować obrońcom „praw zwierząt", to jutro w ogóle zakażą nam jeść mięso (w imię tych samych „praw"). Pojutrze pod pretekstem ustawy o wychowaniu w trzeźwości zakażą używania wina w czasie Mszy Świętej (to nie abstrakcja, posłowie Ruchu Palikota już zgłaszają takie propozycje).
A na koniec będziemy musieli przyznać małpom prawa wyborcze. A potem koniom. Kotom. Chomikom i królikom (a propos królików: pozdrowienia dla „Łatka" z Białołęki).