Upór działaczy czy tylko akolitów partii Swoboda w sprawie Bandery, Szuchewycza i ich wizji historii ma swoje odbicie w polskich politycznych przepychankach w Sejmie i na innych forach. Przysłuchując się agresywnej wołyńskiej retoryce, można mieć pewność, że w większym stopniu mamy do czynienia z wyborczym sloganem niż z faktycznym współczuciem dla rodzin ofiar i troską o stworzenie mostów między oboma narodami. Mimo że potrzeba ich zbudowania jest dla wszystkich oczywista. Niepodległa, silna Ukraina, której uda się strząsnąć demony przeszłości, jest Polsce potrzebna jak powietrze. W tej sprawie – powtórzę – sporu nie ma i pewnie nie będzie.
Tuż obok stoi problem nie jednej, ale dwóch osobnych „prawd” o wspólnej historii. Te narracje po obu stronach granicy są niestety różne. I to nas dzieli najbardziej, a nie kwestia słownictwa, jakiego będziemy używali w opisie wydarzeń wołyńskich z 1943 roku.
Ukraińscy historycy i publicyści, a za nimi politycy w znakomitej większości, mówią o wzajemnych czystkach etnicznych i akcentują rachunek krzywd rozciągnięty na przynajmniej kilka dramatycznych dekad XX wieku. Dla nich nie ma specjalnej różnicy, czy mówimy o „rzezi” wołyńskiej, czy posługujemy się umocowanym w prawie międzynarodowym pojęciem „ludobójstwa”. Oba pojęcia są równie nieakceptowalne.
W Polsce przytłumione w czasach komunizmu poczucie wołyńskiej krzywdy i straty eksplodowało nie tylko coraz szerszą społeczną wiedzą o tamtych wydarzeniach, ale i profesjonalnymi badaniami historyków. W ich świetle zastosowanie terminu „ludobójstwo”, tak jak je rozumie Konwencja o Zapobieganiu i Karaniu Zbrodni Ludobójstwa z 9 grudnia 1948 roku, do opisu antypolskiej akcji OUN i UPA na Wołyniu jest w pełni zasadne. Wystarczy, nawet przy elementarnej wiedzy prawniczej, wczytać się w artykuł drugi konwencji, by nie mieć żadnych wątpliwości.
Co Polacy wiedzą o zbrodni wołyńskiej?