Ale tak naprawdę Rosja ma niewiele do zaoferowania krajom, które traktuje jako sferę swoich „uprzywilejowanych interesów". Za komentarz do podpisanych kilka dni temu umów rosyjsko-ukraińskich niech posłużą słowa szefa litewskiej dyplomacji, Linasa Linkevičiusa : „Pieniądze na zatkanie dziur tylko opóźniają największy ból i niczego nie rozwiązują". Cóż więc Moskwie pozostaje? Szukanie sukcesu w wojnie kultur.
Zachód już dawno temu postawił na wartości rewolucji roku 1968. Jak wolna miłość to wolna miłość – nie pozostaje więc nic innego jak usankcjonowane prawnie zrównywanie promiskuityzmu z więzią małżeńską. Konsekwencją takiego podejścia jest oczywiście ciągłe redefiniowanie norm dotyczących zachowań seksualnych. Stąd zdjęcie z homoseksualizmu odium patologii. A kto publicznie wyraża sprzeciw wobec tych zmian, może zostać oskarżony o używanie „mowy nienawiści" i „homofobię". Tak jak Władimir Putin.
Przy okazji zbliżającej się olimpiady w Soczi przypomnieli o tym niektórzy politycy zachodni, którzy postanowili zbojkotować imprezę. A Barack Obama poszedł nawet dalej. Postanowił bowiem oddelegować do rosyjskiego kurortu sportsmenki mające być zarazem emisariuszkami społeczności LGBT: byłą tenisistkę Billie Jean King oraz hokeistkę Caitlin Cahow. Chodzi o zademonstrowanie Putinowi, że USA oraz inne kraje zachodnie nie akceptują polityki jego reżimu, który wprowadził ustawowy zakaz „propagowania nietradycyjnych relacji seksualnych wśród nieletnich".
Tymczasem pokazujący się przy każdej nadarzającej się okazji w cerkwi gospodarz Kremla kreuje siebie na ostatniego obrońcę chrześcijańskiej cywilizacji, zagrożonej upadkiem z powodu szerzącego się w świecie obyczajowego libertynizmu.
Nic zatem dziwnego, że wywodzący się z KGB rosyjski twardziel imponuje konserwatywnie usposobionym Europejczykom. I to jest porażka Zachodu. Oddelegowanie King i Cahow do Soczi stanowi świadectwo słabości Ameryki, a nie jej siły.