W poniedziałek odbyło się ostatnie w tym roku posiedzenie litewskiego Sejmu. Niestety, było też symbolicznym pożegnaniem z marzeniami o naprawie stosunków polsko-litewskich.
Przełożono na nim na bliżej nieokreśloną przyszłość omawianie jednego z projektów ustawy o mniejszościach narodowych, tak zwanego przejściowego. Inny projekt, rządowy, nawet jeszcze nie dostał się do Sejmu. I pewnie nie trafi tam zbyt szybko, bo w wielu posłach głównego ugrupowania rządzącej koalicji, Partii Socjaldemokratycznej, obudziły się nastroje narodowe. Znane już z lat poprzednich, kiedy jeden z socjaldemokratycznych liderów powiedział miejscowym Polakom, że jak im się na Litwie nie podoba, to droga do Polski jest otwarta.
To niedobre wieści dla mniejszości narodowych na Litwie, w tym najliczniejszej – polskiej. Nadal będziemy słyszeć o karach za tabliczki z nielitewskimi nazwami ulic na prywatnych posesjach czy w podstołecznych prywatnych autobusach (towarzyszącymi nazwom litewskim, żeby nie było wątpliwości). Zresztą żadna z ważnych dla litewskich Polaków sprawa nie została załatwiona – zwłaszcza w dziedzinie szkolnictwa.
Wszystko to oznacza nieunikniony powrót do chłodnych relacji między Warszawą a Wilnem. Chłodniejszych nie ma chyba między żadnymi innymi państwami członkowskimi UE. Unijne wydarzenia na wiele miesięcy pozwoliły nam o tym zapomnieć. Przebudzenie jest więc tym bardziej przykre.
Polska wstrzymała się z krytyką na czas przewodnictwa Litwy w Unii. Sprawy mniejszości i stosunków dwustronnych były przez ostatnie półrocze w cieniu kwestii strategicznych i geopolitycznych. Wspólnym celem obu krajów był unijny szczyt Partnerstwa Wschodniego w Wilnie pod koniec listopada. Najważniejsza była polityka wschodnia i starcie z – jak się okazało – gotową na wszystko dla odtwarzania imperium Moskwą.