Eksperci są wyjątkowo zgodni, że przyszły rok będzie pod znakiem odbicia w gospodarkach, zarówno polskiej, jak i światowej. Mamy się rozwijać w tempie między 2,5–3 proc. PKB , zarówno w skali świata, jak i tu, nad Wisłą.
To dobrze i źle zarazem. Dobrze, bo utrzymamy trend wzrostowy; źle, bo takie ślimacze tempo rozwoju może się okazać pułapką. Bardziej będzie skłaniać rządzących do konserwowania dotychczasowych realiów niż do forsowania zmian. A bez nich nie zwalczymy bezrobocia ani nie skłonimy przedsiębiorców do inwestycji. To oznacza przegapienie szans na innowacyjność i większą dynamikę rozwoju.
Wypada to powiedzieć wyraźnie: polskiej gospodarce jest potrzebny pakiet stymulacyjny gwarantujący dwu- czy trzykrotnie większy wzrost. Tylko taki wygeneruje miejsca pracy, zakończy exodus młodzieży, pozwoli nawiązać konkurencję z krajami rozwiniętymi.
Boję się, że wszystkie wyrażone tu intencje będziemy musieli zaliczyć do kategorii pobożnych życzeń. Czego będziemy mieli naprawdę dużo, to polityki, i to w wersji najbardziej rozkrzyczanej. Spodziewana niska frekwencja w obu przyszłorocznych wyborach zmusi partie do zaostrzenia retoryki, bo tylko taka mobilizuje twarde elektoraty. Posypią się więc (już się sypią) hasła z podręczników demagogii; będziemy świadkami licytacji na obietnice, rozbudzania postaw roszczeniowych, budowania programów w kompletnym oderwaniu od realiów gospodarczych.
Chwilowo, a więc w roku 2014, nie będą one jeszcze specjalnie groźne, ale niewątpliwie przygotują grunt pod szaleństwo obietnic związanych z kampaniami do wyborów parlamentarnych i prezydenckich. Tego, czego można obawiać się naprawdę, to wzrostu społecznego zapotrzebowania na demagogię, która może wynieść do władzy ludzi nieodpowiedzialnych, żerujących na niskich instynktach, lekceważących rzeczywistość.