To jednak bardzo odległa przeszłość. Ministrów tylko pozornie mamy mniej, zaczęło bowiem przybywać wszelkiej maści pełnomocników. I dziś Donald Tusk powoli zbliża się do rekordów, które w PRL ustanawiali Bolesław Bierut, Piotr Jaroszewicz czy Edward Babiuch.
Widać to po liczbie stanowisk w rządzie lub miejscach mocno z nim powiązanych. W gabinecie Tuska ministrów jest wprawdzie tylko 19, ale premier oraz rząd mają aż 18 pełnomocników. W sumie 37 stanowisk. Bierut w swoim rządzie miał 39 ministrów, Jaroszewicz 38, a rekordzista Babiuch aż 41. Rząd ma zatem pełnomocników do spraw odpowiednio: dialogu międzynarodowego, równego traktowania, polityki klimatycznej itd. Był też pełnomocnik do spraw przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu.
Ale to ministrowie biją wszelkie rekordy. Szef MSZ Radosław Sikorski ma ich ośmiu, w tym m.in. do spraw designu i aranżacji. To pewnie on koordynował zakup przez resort w ub.r. 28 luksusowych foteli za sumę aż 300 tys. złotych.
Z kolei w resorcie Elżbiety Bieńkowskiej jest pełnomocnik do spraw ścieżek rowerowych. Ten ostatni pracuje na przykład nad specjalnymi przywilejami dla rowerzystów, by mogli poruszać się po niektórych ulicach pod prąd. Jeśli spojrzeć na to z przymrużeniem oka, to da się zauważyć, że brakuje chociażby pełnomocnika do spraw nagłych zjawisk pogodowych. Ten ostatni przydałby się na pewno Elżbiecie Bieńkowskiej lub szefom PKP.
Wyliczankę można ciągnąć w nieskończoność. Zdecydowana większość pełnomocników to stanowiska całkowicie niepotrzebne. Sprawy, którymi się zajmują, z łatwością dałoby się przydzielić już pracującym w ministerstwach urzędnikom. Nie robi się tego, bo stanowisko pełnomocnika – podobnie jak posada w tak zwanym gabinecie politycznym – to gratyfikacja. Za co? Ano na przykład za poparcie w wyborach. Sorry, ale taką mamy klasę polityczną.